Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
494
BLOG

Moje Ziemie Odzyskane – szkic subiektywny

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 45

 

Gdy do Polski wróciły tzw. „Ziemie Odzyskane”, Stanisław Grabski (1871-1949), starszy brat dwukrotnego premiera, Władysława, również ekonomista, poseł na Sejm I kadencji w II RP, miał powiedzieć, że to czy będą one do Polski rzeczywiście należeć w przyszłości, zadecyduje się nie od razu, ale będzie zależeć od tego, co Polacy na tychże ziemiach zrobią przez najbliższe półwiecze…
Od decyzji trzech mocarstw uznających granicę Polski na Odrze i Nysie Łużyckiej minęło niemal siedem dekad. Czas na – subiektywne – podsumowanie.
„Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy”
W międzyczasie Ziemie Odzyskane zmieniły nazwę na bardziej neutralną: Ziemie Zachodnie i Północne. Niektórzy nawet mówią i piszą o „Kresach Zachodnich”, choć w polskiej tradycji kresami określano raczej połacie polskiego terytorium na Wschodzie. Pamiętam jeszcze obchody 40-lecia powrotu dawno utraconych części Rzeczypospolitej do Macierzy. Jako student Uniwersytetu Wrocławskiego im. Bolesława Bieruta (sic!) co chwilę napotykałem na billboardy (wtedy nie używano tej nazwy) czy plakaty głoszące radośnie i podbijające bębenek narodowej dumy: „Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy”. Choć była to część oficjalnej propagandy, nie wywoływało to we mnie żadnego sprzeciwu. To była oczywistość. Na tych ziemiach urodziły się już pokolenia Polaków, choć korzenie olbrzymiej części z nich są na Kresach Wschodnich RP, a po części w Polsce centralnej czy południowej. Dziś owe hasło: „Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy” też nie budziłoby mojej dezaprobaty. Wręcz przeciwnie. To część polskiej racji stanu. Choć w ostatnim ćwierćwieczu coraz więcej pojawia się tekstów, żeby nie powiedzieć półoficjalnej propagandy, które podkreślają nie historyczną polską, ale niemiecką obecność na tych ziemiach. Jako historyk mógłbym złośliwie zapytać, grając durnia, że skoro mówimy już o obcych naleciałościach czy obcym wkładzie w historię tych terenów, to czemu – w przypadku choćby Dolnego Śląska – pomijamy Czechów i Austriaków, a eksponujemy obecność germańską? Ale byłoby to pytanie retoryczne: autorom owych książek, artykułów i  audycji o multikulturowej przeszłości Ziem Zachodnich i Północnych, to nie czeskie uniwersytety czy austriackie fundacje fundują stypendia…
A swoją drogą, Wrocław, moje miasto, po II wojnie światowej było swoistym fenomenem. Jeszcze nie tak dawno, w czasach III Rzeszy Niemieckiej, Breslau, obok Monachium był jednym z najsilniejszych ośrodków NSDAP! Może to nasycenie niemieckiego szowinizmu spowodowało, że obrona Festung Breslau trwająca jeszcze cztery dni po upadku Berlina (!) –była tak zaciekła. Skądinąd dzisiaj zacni, patriotyczni kibice Śląska Wrocław potrafili „umojennić” to pojęcie i na swoich transparentach piszą: „Twierdza Wrocław”….
Ciekawe, że jeszcze w XIX wieku, ba, w drugiej jego połowie w wielu wsiach wokół późniejszej stolicy Dolnego Śląska mówiono po polsku! Zresztą Uniwersytet Wrocławski w XIX wieku był adresem dla mnóstwa polskich studentów z różnych zaborów (choć przeważali ci z zaboru pruskiego). Do dziś tablice upamiętniające „akademicką Polskę” z czasów, gdy polskiego państwa nie było na mapie, można oglądać na murach wrocławskiej Alma Mater.  
Nieraz zachodziłem, jako student i potem do maleńkiego kościoła pod wezwaniem św. Marcina na Ostrowiu Tumskim, w pobliżu Placu Bema. To w tym kościele modliła się wrocławska Polonia  także w czasach międzywojennych. Także wtedy, gdy Polakom w tym mieście i w całym państwie Hitlera robiło się coraz duszniej. Jeszcze dziś we Wrocławiu żyją potomkowie tamtych ludzi spod znaku Rodła. Byli na wysuniętej placówce. To z ich szeregów sławna polska „Dwójka”, bardzo skuteczny wywiad II Rzeczypospolitej, czerpał swoich agentów. To nie przypadkiem – o czym się już dziś nie pamięta – Armia Krajowa potrafiła organizować zamachy bombowe we Wrocławiu i Berlinie (np. na dworcach) - grupa sabotażowa AK „Zagra-Lin”), korzystając ze wsparcia tamtejszych Polaków. 
A tak na marginesie: jeszcze w pierwszych latach III Rzeszy Niemieckiej Polacy mieli tam zagwarantowane prawa mniejszości narodowej. Tymczasem w obecnym państwie niemieckim status mniejszości mają Cyganie, przepraszam, Romowie i Fryzyjczycy w Szlezwiku-Holsztynie,Duńczycy, Serbołużyczanie, ale nie dwumilionowa wspólnota polska! Bywalcy kościółka pw. św. Marcina byli obywatelami niemieckimi deklarującymi przynależność narodową polską. W RFN, obojętnie przed czy po zjednoczeniu, tego statusu by już nie mieli. Nawet opinia międzynarodowa, a konkretnie Komitet Doradczy Rady Europy, monitorując obecną sytuację Polaków w Niemczech, stwierdził, że Berlin nie stosuje konwencji RE w kontekście naszych rodaków. Szczególny to paradoks, gdy mniejszość polska w RFN cały czas się powiększa (według oficjalnych niemieckich danych tylko w 2012 wyemigrowało do tego państwa 175 tysięcy Polaków).
Opolszczyzna niejedno ma imię
Pierwszy raz w życiu w Opolu byłem jako student pierwszego roku. Przyjechaliśmy na turniej piłkarski rozgrywany, pamiętam jak dziś, na asfaltowym boisku. Reprezentowaliśmy Uniwersytet Wrocławski. Nasz czołowy zawodnik przyznał się, że przebalował całą noc przed turniejem i na boisku nie było z niego wiele pożytku. Wróciliśmy na tarczy. Potem przyjeżdżałem na Opolszczyznę wiele razy – tak bliską Wrocławiowi geograficznie, a przecież jednak tak inną. Dzisiaj co czwarty (!) mieszkaniec tego województwa pracuje albo po sąsiedzku w Niemczech (przeważnie), albo w Holandii czy Wielkiej Brytanii. Pod tym względem mieszkańcy Opolszczyzny są chyba najbardziej mobilni w Polsce, jeszcze bardziej niż Podlasiacy, którzy już kilkadziesiąt lat temu zdobyli Brukselę i okolice, a dzisiaj nawet z Siemiatycz kursują do stolicy UE dwa autobusy dziennie.
Ziemia Opolska jest, jak miałem okazję się przekonać, bardzo różnorodna. Trzy powiaty: Namysłów, Nysa i Brzeg Opolski należą do Archidiecezji Wrocławskiej, a nie biskupstwa opolskiego. W przeciwieństwie do reszty Opolszczyzny, większość ludzi w tych powiatach pochodzi z Kresów Wschodnich RP. Ilość tzw. autochtonów jest na Opolszczyźnie wschodniej znacznie mniejsza niż w graniczącej z Górnym Śląskiem, Opolszczyźnie zachodniej. Na terenach „powiatów kresowych”, w naturalny sposób ciążących do Wrocławia, mniejszość niemiecka jest w śladowym wymiarze, gdy tymczasem w około 20% samorządów terytorialnych w całym województwie rządzą miejscowi Niemcy. Skądinąd Opolszczyzna zachodnia jest bardziej rozwinięta ekonomicznie niż wschodnia. Ciekawe też, że tradycyjnie w województwie opolskim na prawicę głosują przede wszystkim mieszkańcy właśnie powiatów: nyskiego, namysłowskiego i brzeskiego. Tam też najsilniejsza była „Solidarność” i konspiracja stanu wojennego.
Jeżeliby wybrać trzy rzeczy najbardziej kojarzące się z Opolszczyzną, to dwie z nich wskazaliby wszyscy: mniejszość niemiecka i festiwal piosenki w Opolu. Czy tą trzecią może być podobno największa w Polsce urbanizacja wsi? Rzeczywiście po przekroczeniu województwa opolskiego trudno czasem się zorientować czy jeszcze jesteś na wsi, czy już w małym miasteczku.
Coraz mniej Niemców w szkołach i kościołach
Miejscowi Niemcy mają realny udział we władzy nie tylko na szczeblu wójtów, starostów czy burmistrzów, ale też na poziomie województwa. Od lat zawsze jest tu koalicja PO z Mniejszością Niemiecką. Tradycyjnie Niemcy mają tu swojego wicemarszałka województwa. Co więcej, potrafią zablokować nominację tych Polaków, którzy nie wydają się im być wystarczająco proniemieccy. Tak było, gdy po wyborach w 1998 roku mniejszość niemiecka zawetowała byłego wojewodę Ryszarda Zembaczyńskiego na stanowisko marszałka województwa (skądinąd parę miesięcy wcześniej został on wyrzucony z funkcji wojewody przez premiera Buzka za… walkę o zachowanie województwa opolskiego po redukcji województw z 49 do 16). Niemcom sprzyja ogólnopolskie prawo wyborcze, które powoduje, że owa mniejszość ma zawsze w praktyce zagwarantowane miejsce w polskim Sejmie, choć oczywiście nawet nie zbliża się do progu 5%. Kiedyś jednak miała 5, 6 posłów, teraz – kolejną już kadencję – raptem jednego.
Ciekawe jednak, że także spada ilość zarówno uczestników mszy świętej w języku niemieckim, jak i uczniów w niemieckich szkołach czy klasach. W ostatnim spisie ludnościowym niespodziewanie dużo osób wybrało przynależność do „mniejszości śląskiej” kosztem „mniejszości niemieckiej”. Tym niemniej antagonizmy narodowościowe pojawiają się od czasu do czasu, choć z całą pewnością są one, Bogu dzięki, mniejsze, niż było to dziesięć  czy piętnaście lat temu. Wówczas Polacy, w tym także władze państwowe prowokowane były ustawianiem przez mniejszość niemiecką krzyży w miejscach pochówku żołnierzy Wehrmachtu – i musieli reagować. W oczywisty sposób musiało bulwersować to polską opinię publiczną, w tym opolską jej cześć.
Charakterystyczne, że głosowanie na listę mniejszości niemieckiej, poza skupiskami jej zwartego osiedlenia, bywało w przeszłości często wyrazem wyłącznie niechęci do rządu czy złej władzy lokalnej. Widać to na przykładzie wyborów w Opolu, gdzie w poszczególnych komisjach lista mniejszości potrafiła otrzymać niespodziewanie dużo głosów, jak nigdy przedtem i nigdy potem. Zapewne było to klasyczne głosowanie „na złość”.  Nie chcę pisać szerzej o znanym problemie volksvagendeutschów, którzy nie mieli nic wspólnego z niemieckim pochodzeniem, ale „zapisywali się” do niemieckiej mniejszości na zasadzie decyzji czysto ekonomicznej.
Czym wytłumaczyć, że mimo niezłego wykorzystywania na tle innych województw środków z Unii Europejskiej oraz sąsiedztwa z Niemcami, a także wsparcia ze strony naszego zachodniego sąsiada, Opolszczyzna jest słabo rozwinięta ekonomicznie? Olbrzymią migracją? To najmniejsze województwo w Polsce jest jednocześnie jednym z dwóch najmniej licznych (obok lubuskiego). Jest w cieniu uprzemysłowionego Górnego Śląska i również zindustrializowanego, ale też niesłychanie sprawnie przyjmującego obcy kapitał Dolnego Śląska. Zagraniczne, ale i polskie inwestycje na Opolszczyźnie nie są wielkie. Czy poczucie pewnej tymczasowości, sytuacji, w której dla wielu, zwłaszcza młodych ludzi, województwo to jest jedynie przystankiem na zawodowej drodze do Warszawy, Wrocławia, Katowic, Berlina czy Londynu nie jest też czynnikiem destabilizującym potencjał regionu? Tyle, że owa „tymczasowość” jest w dużym stopniu udziałem całego pokolenia młodych Polaków, żyjących w całym kraju, a nie tylko w tej jego południowo-zachodniej części. Znam historię młodych ludzi spod Opola, którzy kończyli szkoły średnie „u siebie”, by odsłużyć wojsko w… Bundeswehrze, popracować trochę w RFN i wrócić na Opolszczyznę albo kursować niczym wahadło między  Opolszczyzną zachodnią a Zachodem.
Gdy przejeżdżamy przez opolskie wsie, często spotkać można opustoszałe domy. Robi to przykre wrażenie. Ale to po części pozory. Gospodarze wyjechali do pracy w RFN (często, choć nie zawsze są członkami mniejszości niemieckiej), zostawili domostwa pod opieką sąsiadów, którzy co tydzień koszą im trawę i pilnują posesji przed złodziejami, ale za kilka, kilkanaście lat, na emeryturę, czy może jeszcze przed nią, powrócą.
Miejscowi mówią, że momentem mocno integrującym lokalną społeczność była dramatyczna powódź w 1997 roku. Przeciętny Polak bardziej ją pewnie kojarzył z Wrocławiem – tam było łatwiej dotrzeć, tam wszystkie telewizje miały swoich korespondentów, tam bardziej „medialni” byli gospodarze miasta. Ale to właśnie w województwie opolskim ponad 30% terytorium zalane było wodą powyżej trzech metrów! W nieszczęściu ludzie trzymali się razem. Zapewne po nim byli nieco bardziej solidarni i może trochę mniej zantagonizowani niż wcześniej.
 „Śląsk Opolski – zawsze polski”
Dwa obrazki. Wczesne lata dziewięćdziesiąte. Późna wiosna. Samochód toczy się przez kolejne wsie na Opolszczyźnie. Ciepło, otwarte okna miejscowych domów kultury czy świetlic, z każdej wsi dobiega ryk niemieckich pieśni. Nie tylko ludowych, także żołnierskich. Robiło to złe wrażenie nawet na najbardziej tolerancyjnych i filoniemiecko nastawionych ludzi. To w jaki sposób miejscowi Niemcy czy też Ślązacy wybierający opcję niemiecką, a nie polską, budowali swoja tożsamość musiało wywoływać gniewne reakcje oburzonych polskich sąsiadów, ale też Polaków z odległych od opolskiego terenów. To w tym czasie profesor Franciszek Marek zaczął cierpliwie tłumaczyć, często niechętnym miejscowym mediom, prawdziwą, w dużym stopniu polską, historię tych ziem. Zadawał kłam fałszerzom narodowej historii, odkręcał stereotypy wynikające z niewiedzy czy braku refleksji.
Obrazek drugi. Odra Opole, niegdyś futbolowa potęga, która potrafiła być „mistrzem jesieni” i mieć za trenera Antoniego Piechniczka, a wśród piłkarzy reprezentantów Polski,  choćby bramkarza Józef Młynarczyka i stopera Romana Wójcickiego (ten pierwszy zdobył potem, jako jeden z nielicznych Polaków, Puchar Europy z portugalskim FC Porto) oraz braci Tyców czy Alfreda Bolcka. Na każdym meczu kibice skandują od dawna: „Śląsk Opolski – zawsze polski”. Ale przecież nie było tak ani trzydzieści lat temu, ani też nawet w pierwszych latach III RP. To właśnie jedna z polskich reakcji na ofensywę mniejszości niemieckiej. Mniejszości zresztą wspieranej przez niemieckie państwo. Trzeba przyznać, że owa pomoc Berlina była, uwaga, większa przed wstąpieniem Rzeczypospolitej do Unii Europejskiej. Teraz wyraźnie się skurczyła. Może także dlatego, że Niemcy panując w wielu samorządach nie potrzebują sięgać do RFN-owskiej kiesy. Skądinąd charakterystyczny jest rodzaj owej pomocy. Niemiecki podatnik płacił nie tylko na kulturę mniejszości, kultywowanie tradycji, itd. Republika Federalna uruchomiła specjalny fundusz dla miejscowych, niemieckich przedsiębiorców na Opolszczyźnie. Mądrzy Niemcy dawali swoim rodakom nie rybę, ale wędkę…
Następny opolski obrazek – ale z Warszawy. Koniec 1997 roku. Sejm RP. Jedna z sal na pierwszym piętrze. Z szefami Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, uczestnika prawicowej koalicji Akcja Wyborcza Solidarność spotyka się biskup opolski Alfons Nossol. Wysoki, chudy, żywo gestykulujący z charakterystycznym śląskim akcentem. Przekonuje nas (byłem wtedy ministrem ds. europejskim w gabinecie Jerzego Buzka), aby ZChN poparł utrzymanie województwa opolskiego. Pamiętam argumenty, że tak naprawdę to tych Niemców na Opolszczyźnie jest coraz mniej – i w Kościele, którym rządzi i w szkole. Skądinąd to właśnie ten biskup mocno wspierał duszpasterstwo w języku niemieckim. Według wielu miejscowych polskich księży z tejże diecezji opolskiej, było to robione czasem na siłę i wręcz prowadziło do antagonizmów na tle narodowościowym tam, gdzie ich wcześniej nie było. Zbyt wiele takich świadectw usłyszałem, coś w tym musiało być na rzeczy. Choć samego biskupa zapamiętałem jako człowieka sympatycznego i otwartego, choć rzeczywiście specyficznego.
Niektórzy samorządowcy na Opolszczyźnie chwalą się, że ziemia opolska to taki mniejszy model Polski. Pokazują różne lokale inicjatywy, później „podebrane” przez inne województwa i chyba nawet lepiej realizowane. Powiedzenie to przypomniało mi się, gdy usłyszałem, że władze w Opolu wspierają powstawanie sieci domów starości. Wiedzą, co robią. Potencjalnych pensjonariuszy mają sporo tuż za niemiecką miedzą. Zapewne będą też tam przyjeżdżać na stare lata ci, którzy wyjechali do RFN „na pochodzenie”. Pewnie trafią tam też miejscowi Niemcy i trochę Polaków. Jeśli Opolszczyzna jest taką „małą Polską”, to czy ambicją naszego kraju ma być oferowanie naszym zachodnim sąsiadom (i nie tylko sąsiadom) luksusowych domów „jesieni życia” oraz półdarmowej, jak na warunki UE, opieki zdrowotnej. Byłby to swoisty minimalizm.
Kolejny obrazek. Początek maja 2004 roku. Biorę udział w demonstracji przed siedzibą starostwa w Strzelcach Opolskich. Kilka dni wcześniej (30 kwietnia) miejscowy starosta Gerhardt Matheja usunął z budynku… Białego Orła. Ta demonstracyjna amputacja godła państwowego była z jednej strony pokazem niemieckiej siły, a z drugiej ogromną prowokacją i chamstwem. Usunięcie godła państwowego z budynku w przededniu akcesji Polski do Unii siłą rzeczy miało prawo być wymownie odczytane...
Szczakiel i… Klose
Opolszczyzna w anegdocie. Pierwsza wizyta w tym regionie ówczesnego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jest rok 1992, szef rządu podróżuje samochodem. Po wjechaniu do województwa, od strony Śląska, po przejechaniu kilku wiosek, zadaje pytanie: „czy posiadanie anten satelitarnych w tym województwie jest obowiązkowe?”. Inny premier, tyle, że dwa lata później, Waldemar Pawlak, widząc niemal przy każdym domu na opolskiej wsi wielkiego „iglaka”, pyta, „czy są tu sklepy z takimi ogromnymi drzewami do posadzenia?”. „Iglaki” sadzone przy domach, jak i potworkowate krasnale przywędrowały zza zachodniej granicy.
W moich czasach studenckich Opole kojarzyło mi się z … bladym świtem. To zawsze o jakiejś horrendalnej czwartej nad ranem pociąg z Warszawy do Szklarskiej Poręby czy do Jeleniej Góry, z którego miałem wysiąść we Wrocławiu, stawał na stacji w Opolu. Budziłem się zły i niewyspany, jak to normalny człowiek w środku nocy…. Do wagonu wsiadali ludzie, którzy dojeżdżali do Wrocławia do pracy na szóstą rano. Ziewałem głęboko, zerkałem za szybę, za którą trafiałem na szyld „Opole”. Stąd pochodził mój bliski kolega z konspiracji, student prawa a potem historii, Grzesiek Schetyna. Ale od tego czasu w Odrze upłynęło, wiele, wiele, wiele wody.
Opole to także miasto żużla. Bywałem na torze „Kolejarza”, którego zawodnikiem był jedyny – do niedawna – polski indywidualny mistrz świata na „czarnym torze” Jerzy Szczakiel. Miałem dziesięć lat, gdy w telewizji oglądałem jego barażowy pojedynek o złoty medal IMŚ z wielokrotnym czempionem globu Nowozelandczykiem Ivanem Maugerem. Polak wygrał start, a żużlowiec z Antypodów, ścigając go, przewrócił się. Chłopak z Opola jechał sam po historyczne złoto dla Biało-Czerwonych, a sto tysięcy ludzi szalało ze szczęścia. Trudno, żeby było inaczej, skoro zawody odbywały się w Polsce, rzut kamieniem od Opola, na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Dzisiaj autostradą to może z pół godziny drogi. Tak, stanowczo Opole to żużel. Ale też futbolu w „Odrze”, w której grał także Józef Klose i piłki ręcznej z „Gwardii Opole”, w którym to klubie grała Barbara Klose, matka Mirosława Klose, który choć urodził się na Opolszczyźnie, to stał się najskuteczniejszym strzelcem (obok Gerda Muellera) w historii reprezentacji Niemiec….  Ot polskie, opolskie losy. Do Opola na żużel jeździłem w swoim czasie jako prezes WTS „Atlas” i („Sparty”) Wrocław, nawet na turnieje juniorów. 
Co zrobić, żeby nie wyjeżdżali?
Jakie pomysły mają ludzie z Opolszczyzny na swoją przyszłość? W Opolu, w ramach polityki prorodzinnej, chcą budować ponadstandardowe żłobki, przedszkola, aby w ten specyficzny sposób nie tylko przyciągać do nich maluchy, ale też pośrednio wpływać na większą dzietność i większe zakorzenienie w miejscu, które jest  stolicą eksportu polskiej emigracji.
Z kolei w Nysie wprowadzono rewolucyjny, choć jakże prosty pomysł na zatrzymanie młodych ludzi w mieście. Miasto uruchomiło za bardzo niewielkie pieniądze (200 zł za metr kwadratowy!) budowę mieszkań komunalnych, w których w praktyce za darmo osiedla się młode rodziny, a także samotne matki z dziećmi. Wykorzystano w tym celu środki unijne przeznaczone na przekwalifikowanie zawodowe. Zamiast szkolić adeptów murarstwa poprzez budowanie murków, które za chwilę się i tak zburzy, zatrudniono majstrów, którzy   kierowali pracą młodych ludzi i w ten sposób zbudowano dziesiątki takich mieszkań. Powiatowy Urząd Pracy pokazał jak można wykorzystać pieniądze z Brukseli nie na zasadzie odfajkowania, ale żeby nie tylko przeszkolić ludzi, lecz również rozwiązać choćby problem mieszkaniowy i społeczny.
Największym naszym bólem głowy nie powinna być różnica ekonomiczna, różnica dochodów i PKB per capita między mieszkańcami Polski Północnej i Zachodniej, a mieszkańcami Niemiec, choć jest ona faktem. To kłopot. Ale jest gorszy. Dlaczego młodzi ludzie ze Szczecina, gdzie mieszka część mojej rodziny czy spod stolicy Pomorza Zachodniego przenosi się do opustoszałych eks-NRD-owskich miasteczek  oddalonych od Polski dosłownie kilka lub kilkanaście kilometrów? Tam dostają tanie mieszkania, opiekę socjalną, miejsca w żłobkach i przedszkolach dla swoich dzieci. Część z nich pracuje w Niemczech, wielu dojeżdża do pracy do… Polski. Ilu z nich i ich dzieciaków wsiąknie w niemiecką rzeczywistość? Ilu stanie się w pierwszym i drugim pokoleniu Niemcami? Doprawdy bolesne to pytanie.
Trochę inaczej, ale też trochę podobnie jest na Opolszczyźnie, która systematycznie pustoszeje. Nie jest żadnym pocieszeniem, ze cała Polska też się wyludnia, choć może nie aż tak bardzo, jak to najmniejsze polskie województwo.
Od słów Grabskiego o przyszłości polskich ziem zachodnich minęło niemal 70 lat. Dawne „Ziemie Odzyskane” są częścią polskiego terytorium, a jednocześnie są wysysane za pomocą niemieckiego magnesu gospodarczo-cywilizacyjnego z polskiej ludności (siły roboczej, jakby to nazwali Niemcy), która przenosi się do naszego największego zachodniego sąsiada.
Trudno tego nie zauważać. Trudno się tym nie martwić. Czyż w Polsce Zachodniej i Północnej, na dawnych „Ziemiach Odzyskanych”, jak w soczewce, nie widać problemów i słabości całego Państwa Polskiego?
*Artykuł ukazał się w najnowszych „Arcanach”
 

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka