Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
316
BLOG

Europa problemów

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 2

Polska, kraje bałtyckie i państwa skandynawskie mogą poprzeć zaostrzenie unijnej polityki imigracyjnej za cenę poparcia reszty Unii Europejskiej dla Ukrainy i zablokowania działań Rosji. Taka cena za stanowczość Europy wobec Kremla nie wydaje się wygórowana.
W tym roku polityczna Europa co chwila przerywa wakacje. Nerwowa ta kanikuła: nowe państwo – islamski kalifat na terytorium Iraku i Syrii – klincz izraelsko-palestyński, wirus Ebola w Afryce i groźba jego pojawienia się na Starym Kontynencie, narastająca nielegalna imigracja z Czarnego Lądu, wreszcie agresja Rosji. Cóż, ta kolejność jest nieprzypadkowa. Podobna hierarchia ważności występuje w USA, tyle że tam chodzi o przybyszów z Meksyku, a nie z Afryki.

Te, głównie pozaeuropejskie, wyzwania przesłaniają to, co się dzieje na Ukrainie. Pojęcie „pozaeuropejskie” dotyczy geografii, bo w skurczonym, XXI-wiecznym świecie wszystko dotyczy wszystkich. Irak nie może być dla Unii Europejskiej egzotyką, bo pochłania spore pieniądze unijnych podatników, a ponadto kraj ten może się stać sąsiadem UE, jeśli poszerzymy ją o Turcję. Podobnie zresztą Iran i Syria. Ale i tak nawet te pozaeuropejskie problemy Starego Kontynentu, ważniejsze dlań od agresji Kremla, muszą być w cieniu kłopotów gospodarczych.
Recesja i długiOto bowiem dwa z czterech głównych krajów członkowskich Unii weszły w niebezpieczny nie tylko dla nich etap recesji. Chodzi o Francję i Włochy. Pozostałe są w fazie stagnacji – stąd do recesji może być tylko jeden krok. Wyraźnie zwalnia gospodarka Niemiec. W drugim kwartale tego roku po raz pierwszy od bardzo dawna nastąpił spadek niemieckiego PKB o 0,2 proc. W ekonomii obowiązuje zasada domina: gdy Berlin kicha, to Rzym czy Warszawa będą miały katar. Już teraz Niemcy notują mniejszy eksport, ale też spada import do tego kraju. To uderzy nie tylko w Polskę (najwięcej towarów wysyłamy właśnie do naszego zachodniego sąsiada i najwięcej stamtąd sprowadzamy), ale w wiele innych krajów mocno powiązanych z niemiecką gospodarką. Jeśli tak dzieje się w najmocniejszym organizmie państwowym Europy, nie dziwmy się tym większym problemom Południa, wcześniej dotkniętego przez poważny kryzys.
W Hiszpanii na przykład zadłużenie w relacji do PKB wzrosło do... 100 proc. Warto podkreślić, że na początku kryzysu było ono na poziomie tylko 40 proc. Ale Ateny przebiły Madryt. W Grecji bowiem wzrost zadłużenia w relacji do produktu krajowego brutto poszybował już do 170 proc., gdy jeszcze w 2008 r. wynosił 120 proc. Wzrost zadłużenia następuje równolegle w innych państwach Europy Południowej: w Portugalii, we Włoszech i na Cyprze. Chwieje się gospodarka w krajach, które chwalono, że potrafią poradzić sobie z dotychczasowym ekonomicznym załamaniem (Italia pod rządami nowego premiera Matteo Renziego). Południe Starego Kontynentu nie jest samotną wyspą na morzu europejskiego dobrobytu. Problemy biedniejszych krajów członkowskich UE muszą powodować większe zaangażowanie w ratowanie państw bogatszych, płatników netto do unijnej kasy.

Psychologia społeczna

Tylko że Niemcy już nie mają na to ochoty. Czytam właśnie w dwóch anglojęzycznych dziennikach, że strefa euro zmierza w kierunku „ryzyka unieruchomienia”, ponieważ dziś Berlin nie jest w stanie narzucać tempa i ciągnąć za sobą reszty. To niemal dokładny cytat. W innej gazecie tytuł: „Niechętne Niemcy”. Oczywiście niechętne do liderowania w kryzysie i wyciągania z niego innych. Pewnie bym to uściślił: Berlin jest gotowy nadal przewodzić, ale jak najmniej za to płacić.
A ktoś płacić musi. Europejski Bank Centralny, kierowany przez Włocha Mario Draghiego, byłego szefa banku centralnego Italii, był w ostatnim roku dla ojczyzny prezesa niczym pogotowie ratunkowe i straż pożarna w jednym. Zresztą dotyczyło to nie tylko Rzymu, ale całego Południa. Działo się tak, żeby było jasne, wbrew Berlinowi. Skądinąd zaprzecza to popularnej na polskiej prawicy tezie o absolutnej omnipotencji i dominacji Niemiec w Europie.
Gospodarka, a zwłaszcza odczucia obywateli na jej temat, to w niemałym stopniu także psychologia. 1 maja 1997 r. w Wielkiej Brytanii, w czasach znakomitej koniunktury ekonomicznej, pod rządami konserwatystów, za premiera Johna Majora, torysi – wbrew gospodarczym wskaźnikom i elementarnej sprawiedliwości – ponieśli największą klęskę wyborczą w XX w. Byłem wtedy w Londynie i nie zapomnę szoku ludzi z Partii Konserwatywnej, którzy uwierzyli (trochę jak minister Bartłomiej Sienkiewicz), że ekonomiczna prosperity równa się sukcesowi w wyborach.

Prestiżowa agencja ratingowa J.P. Morgan obniżyła szacunki dotyczące wzrostu gospodarczego nie tylko Polsce (nam z 3,4 proc. do 3 proc., choć wielu specjalistów upiera się, że spadek będzie jeszcze większy). Bezrobocie wśród młodzieży między 18. a 30. rokiem życia na półwyspach Pirenejskim i Apenińskim bije wszelkie rekordy. Młodzi Włosi i Hiszpanie oblegają szkoły języka angielskiego, byleby zwiększyć swoje szanse na zatrudnienie za granicą. Ci drudzy chętnie emigrują zarobkowo do „swojej”, ze względów językowych, Ameryki Łacińskiej, Portugalczycy zaś masowo znajdują pracę w Brazylii, Angoli i Mozambiku. Choć nie tylko: w niektórych niemieckojęzycznych regionach Szwajcarii już dziś stanowią największą mniejszość narodową, a w szkołach dzieci portugalskich bywa więcej niż miejscowych.

Niechciana imigracja

W ostatnich numerach „The Economist”, „Newsweeka” i „Time’a” czytam z kolei teksty o Europie jako celu masowej imigracji, zwłaszcza z Afryki. Niektóre kraje w ostatnich latach, wprost lekceważąc prawo UE, odsyłały imigrantów z Czarnego Lądu, nawet jeśli ci tylko postawili stopę na ich terytorium (Malta za Josepha Muscata i Francja za Nicolasa Sarkozy’ego). O skali problemu świadczy to, że liczba nielegalnych (o nich tylko mowa) imigrantów do Europy, według danych wysokiego komisarza ONZ-etu do spraw uchodźców, w tym roku tylko do lipca niemal dwukrotnie przekroczyła liczbę z ubiegłego: wtedy było to 60 tys., teraz ok. 110 tys. Ciekawe, że jeszcze w 2012 r. było to… 5,5 raza mniej niż w pierwszych siedmiu miesiącach bieżącego roku. To musi absorbować i uwagę, i budżet wielu państw Europy Południowej, choć dotyczy, w mniejszej już skali, niemal wszystkich państw UE.

Nie dziwmy się zatem – i tym bardziej nie obrażajmy – że Rzym, Madryt, Paryż, Lizbona, Ateny, o Larnace nie wspominając, skupiają się bardziej na własnej sytuacji ekonomicznej czy groźbie imigracyjnego potopu niż imperialnej polityce Moskwy. A ponieważ chodzi o politykę międzynarodową, to trzeba szukać politycznego rozwiązania tego konfliktu – w aspekcie nie tyle może interesów, ile priorytetów. Polska, kraje bałtyckie i państwa skandynawskie mogą przecież poprzeć zaostrzenie unijnej polityki imigracyjnej za cenę poparcia ze strony krajów południa Europy dla wsparcia Ukrainy i zablokowania działań Rosji. Za darmo nic nie dostaniemy w zakresie polityki wschodniej Unii. A taka cena za stanowczość Europy wobec Kremla nie wydaje się wygórowana.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (26.08.2014)
 

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka