Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
871
BLOG

Tusk w Brukseli

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 3

Jest takie angielskie powiedzenie o człowieku z kilkoma kapeluszami: w każdym z nich występował w innej roli. Na potrzeby niniejszego artykułu zdejmuję kapelusz wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego i zakładam kapelusz analityka oceniającego politykę międzynarodową, ze szczególnym uwzględnieniem UE.

Gdy czytam artykuły o konsekwencjach politycznych wyboru premiera Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej oraz nominacji wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej na komisarza, to zwraca moją uwagę, że tak naprawdę olbrzymia większość z nich dotyczy możliwych implikacji, ale w polityce wewnętrznej, a nie w relacjach Warszawy z Brukselą. Spekulacje dotyczące tego „kto po Tusku” oraz na ile mniejsze (lub większe, według niektórych) szanse będzie miała główna partia rządząca po odejściu szefa gabinetu na inną posadę wyraźnie przytłaczają nieliczne próby „zadaniowania” przyszłego przewodniczącego Rady z punktu widzenia polskich interesów. W publicystyce „okołotuskowej” dominuje albo patos – ośmieszające w gorliwym lizusostwie porównania do wyboru polskiego papieża lub też odmienianie przez wszystkie przypadki nieadekwatnego wszak pod względem formalno-prawnym pojęcia „prezydent Unii” ‒ albo też obliczanie, ile będzie zarabiał szef Platformy po jesiennych przenosinach do stolicy Królestwa Belgii. Plus jeszcze rozważania, na ile będzie kierował koalicyjnym rządem PO-PSL z tylnego brukselskiego siedzenia, a także na ile dalej będzie trzymał „w garści” macierzystą partię.

Tusk w szranki z Junckerem? Wątpię

Tym bardziej warto zmienić ton i chłodno, merytorycznie ocenić to, co Tuska będzie czekać w Brukseli i na co może oraz na co powinien mieć wpływ z racji pełnionego stanowiska.

Pierwsza uwaga: bodaj jeszcze nigdy w historii EWG – UE nie było sytuacji, w której państwo członkowskie „pozbywa się” na rzecz eurostruktur jednocześnie i premiera i wicepremiera. Szefowie rządów ‒ ostatnio z Luksemburga, Włoch, Portugalii i znów Luksemburga ‒ zamieniali stołki szefów rządów na szefa Komisji Europejskiej (choć w przypadku krajów większych od Polski dotyczyło to tylko Republiki Italii), ale nie ciągnęli za sobą swoich zastępców. Jest to więc sytuacja szczególna.

Uwaga druga: dla Tuska jest to swoista „randka w ciemno” nie dlatego, że nie jest specjalistą w polityce międzynarodowej (choć nie jest), ale dla tego, że obowiązujący od grudnia 2009 Traktat Lizboński, niestety, nie sprecyzował w sposób przejrzysty kompetencji przewodniczącego Komisji Europejskiej i przewodniczącego Rady Europejskiej. Oznaczało to w ostatniej kadencji 2009-2014 spektakularne kompetencyjne spory między szefami obu tych unijnych instytycji. Przybierały one nieraz gorszący przebieg, jak wtedy gdy Herman Van Rompuy ścierał się z Jose Manulem Durrao Barroso o to, kto pierwszy wystąpi na sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Te zabawy chłopców w unijnej piaskownicy nie wzmacniały, delikatnie mówiąc, i tak malejącego autorytetu unijnych instytucji. Dla przeciętnego odbiorcy, jeszcze o tyle, o ile wierzącego w Unię było bowiem trudne do przyswojenia dlaczego obaj panowie nie mogą wystąpić na tej samej sesji. W efekcie belgijski ekspremier przyjeżdżał do Strasburga miesiąc po portugalskim ekspremierze, na kolejną sesję, bo nikt nikomu nie chciał ustąpić palmy pierwszeństwa w zakresie przemawiania…

Należy szczerze życzyć nowemu przewodniczącemu Rady Europejskiej, aby skala i stopień emocji jego potencjalnego sporu kompetencyjnego z ekspremierem Luksemburga, przewodniczącym KE były jednak mniejsze niż w ostatnich pięciu latach. Jeśli Tusk chciałby bić się o większy zakres kompetencji, to wszedłby na może i słuszną, ale dość ryzykowną drogę. Jean Claude-Junkcer to stary europejski wyjadacz, były szef eurogrupy, człowiek, który na EWG – UE zęby zjadł i w potencjalnej konfrontacji z gościem z Warszawy byłby faworytem. Jestem jednak przekonany, że Tusk na taką rywalizację nie pójdzie. Z prostego powodu: nie będzie ona bowiem pomagała w osiągnięciu przez niego założonego celu. Tym celem jest – to dla mnie bezdyskusyjne – nie tyle jakieś szczególne „ambasadorowanie” sprawom polskim, lecz… przedłużeniem jego kadencji o kolejne dwa i pół roku. Tutaj uwaga zasadnicza: o ile bowiem Elżbieta Bieńkowska zostanie wybrana, w razie raczej spodziewanej akceptacji przez Parlament Europejski na okres pięciu lat, o tyle Donald Tusk „ma w kieszeni” dwa i pół roku z możliwością jednak przedłużenia do pięciu właśnie. A że tak się stało w przypadku Van Rompuya, to tym bardziej będzie zależało na tym przedstawicielowi „nowej Unii”.

Smoking dyplomaty, potem skóra wojownika

Stawiam więc tezę, że przez pierwsze dwa i pół roku Donald Tusk będzie takim przewodniczącym Rady, który nie będzie wadził nikomu, ale szczególnie dobrze będzie „współpracować” z największymi państwami członkowskimi Unii, które w największej mierze zdecydują o jego ponownym wyborze.

Jednak jego ewentualna druga kadencja czyli okres od wiosny 2017 roku do niemal końca 2019 będzie prawdopodobnie przebiegała pod dyktando zupełnie innego scenariusza. O ile bowiem celem Tuska AD 2014 będzie to, by Tusk AD 2017 dalej funkcjonował w Brukseli, o tyle podstawowym drogowskazem dla Tuska AD 2019 będzie powrót do kraju i prawdopodobna walka o fotel prezydenta w wyborach 2020 roku. A temu będzie sprzyjało pokazywanie podczas swojej drugiej kadencji, że polski ekspremier nic innego w Brukseli nie robi, tylko w pocie czoła i z zakasanymi rękawami walczy o interesy polskich przedsiębiorców, polskich rolników, polskich emerytów, itd., itp. Możemy się więc spodziewać Tuska odzianego w skórę twardego bojownika o narodowe interesy, tak jak wcześniej będziemy oglądać Tuska odzianego w smoking dyplomaty odmieniającego przez wszystkie przypadki takie słowa jak: kompromis, konsensus, dialog czy „wspólna Europa”.

Zadanie: „Europa równych szans”

Tyle o Donaldzie Tusku. A teraz o czymś znacznie ważniejszym czyli o Rzeczypospolitej Polskiej. Gdy słyszę idiotyczne sugestie, że po 1 grudnia 2014 Tusk ma „zapomnieć o tym, że jest Polakiem”, to jestem więcej niż przekonany, że ich autorzy nic nie rozumieją z europejskiej rzeczywistości, w której szefowie unijnych instytucji pamiętają z jakich krajów pochodzą i do jakich krajów powrócą oraz w sposób mniej lub bardziej dyplomatyczny starają się zabiegać o interes własnego kraju. Gdy Barroso zapraszał do Brukseli swojego następcę premiera Jose Sokratesa, to czynił to przez wzgląd na interes Portugalii, niezależnie od tego, że portugalski gość był socjalistą, a portugalski gospodarz – chadekiem. Do sztambucha premiera-przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska wpisałbym hasło, które musi przełożyć na rzeczywistość: „Europa równych szans”. Chodzi o to, aby polscy przedsiębiorcy mający legalne interesy, na przykład w usługach czy branży budowlanej w Europie Południowej czy Zachodniej nie byli dyskryminowani przez tamtejsze kraje absolutnie przecież wbrew unijnemu prawu. „Europa równych szans” dotyczyć także powinna CAP czyli Wspólnej Polityki Rolnej, która nie może opierać się na swoistej dyskryminacji polskich rolników mających nieraz dwukrotnie mniejsze dopłaty niż farmerzy włoscy, niemieccy czy holenderscy. A pocieszanie się, że litewski chłop ma jeszcze mniejsze dopłaty niż nasz rolnik jest żenującym minimalizmem.

Polski przewodniczący Rady o owej „równości” powinien pamiętać nie tyle i nie głównie w kategorii gender, parytetów czy „suwaka”, ale w kontekście polityki energetycznej. Sytuacja, w której obywatele Polski – jednego z pięciu najbiedniejszych krajów Unii (obok Bułgarii, Rumunii, Litwy i Łotwy) – płacą za gaz znacznie więcej niż obywatele najbogatszego kraju UE czyli Niemiec jest nie tylko nonsensem, ale wręcz w praktyce ośmiesza zasadę solidarności wpisaną przecież w fundamenty zjednoczonej Europy.

Zatem Donald Tusk nie powinien tylko organizować, administrować, czynić honory gospodarza spotkań szefów rządów i głów państw 28 krajów Unii (w najbliższym czasie na pewno tych państw nie będzie więcej), ale też powinień realnie wpływać na to, by za jego kadencji nie pogłębił się podział na „Europę A” czyli „starą Unię” i „Europę B” czyli „nową Unię”. Od tego zadania: uczynienia Europy bardziej solidarną i bardziej „równościową” w kontekście naszego regionu Starego Kontynentu Tusk uciec nie może. Postarajmy się, żeby nie uciekł.

*pełna treść artykułu, który ukazał się w „Rzeczpospolitej” (11.09.2014)
 

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka