Znowu, po latach, jestem w Izraelu. Szczególny naród, szczególny kraj. Żydowska wyspa na arabskim oceanie – patrząc z demograficznego punktu widzenia. Który to mój pobyt w regionie zwanym w Polsce Bliskim Wschodem a na całym zachodnim świecie – „Środkowym Wschodem”? Ósmy? Dziewiąty? W tym jednak dwa pobyty w Autonomii Palestyńskiej, raz jako oficjalny obserwator wyborów z ramienia Parlamentu Europejskiego. Kto jeździ tylko do Izraela, a nie był nigdy w Autonomii, na Zachodnim Brzegu w strefie Gazy lub kto jeździ tylko do Autonomii, a nie rozmawia z Żydami w Tel-Avivie, Jerozolimie czy opiewanej przez Marka Hłaskę Hajfie, nie zrozumie relacji izraelsko-palestyńskich wciąż przecież przypominających węzeł gordyjski.
Pamiętam rożne wizyty na ziemi izraelskiej, na której zresztą coraz więcej jest Palestyńczyków (wyższy wskaźnik urodzin, mimo że w tradycyjnych rodzinach żydowskich też jest on duży). Wtedy, gdy obserwatorom na wybory dawano kamizelki kuloodporne. Wtedy, gdy pojechałem do Hebronu, obawiając się nie tyle strać Żydów z Palestyńczykami, ale walk pomiędzy Żydami: osadnikami, zwykle bardzo religijnymi i żołnierzami izraelskimi, którzy musieli usuwać ich z nielegalnie zajętych domów ‒ wbrew planowi pokojowemu uzgodnionemu z Palestyńczykami. Wtedy, gdy przyjął mnie sędziwy prezydent Szimon Peres. Wtedy, gdy rozmawiałem z Polkami, żonami Palestyńczyków z Autonomii, przerażonymi o los swoich rodzin i poczuwających się do polskości dzieci.
Tym razem byłem w Izraelu jako przedstawiciel AECR czyli Alliance of European Conservatives and Reformists ‒ europejskiej partii zrzeszającej ugrupowania konserwatywne, eurorealistyczne i wolnorynkowe (a wśród nich brytyjska, rządząca Partia Konserwatywna, polski PiS, założony przez byłego prezydenta Czech Vaclava Clausa ODS, rządząca Turcją partia prezydenta Erdogana i premiera Davatoglu AKP oraz szereg innych ugrupowań zarówno ze „starej”, jak i „nowej” Unii, ale też państw, które w UE nie są, choćby cztery partie z Kaukazu Południowego, Partia Postępu rządząca Islandią czy ugrupowanie z Bośni skupiające miejscowych Chorwatów).
Rozmawiamy z ugrupowaniem, które jest główną partią rządzącej koalicji, zresztą kolejny raz. Mowa o Likudzie – partii premiera Benjamina „Bibi” Netanjahu. Pamiętam go, gdy przyjechał do Polski w 1998 roku i razem szliśmy w Marszu Żywych w Auschwitz. Już wtedy był premierem. Niestety, szliśmy osobno: Netanjahu z izraelską ekipą, a ja jako minister do spraw europejskich i szef KIE z premierem Buzkiem. Szkoda, że nie był to Marsz bardziej wspólny.
Politycy w UE zakładnikami muzułmanów
Minęło 17 lat. Pierwsze spotkanie w Jerozolimie po nocnym lądowaniu z Brukseli odbywa się w Kancelarii Premiera. Naszym rozmówcą jest minister do spraw wywiadu Yuval Steinitz. Członek rządu z Likudu mówi nam o sytuacji państwa otoczonego znacznie liczniejszymi arabskimi sąsiadami. Wyczuwam, że chyba jest trochę zawiedziony miękkim stanowiskiem krajów UE wobec kwestii bliskowschodniej. Odpowiadam, że na przestrzeni ostatniej dekady – a widać to szczególnie dobrze z perspektywy Parlamentu Europejskiego ‒ zmienia się stosunek elit politycznych Europy do Izraela. Jest on coraz bardziej sceptyczny. Nie wynika to bynajmniej z jakiejś rewizji historii czy, Boże broń, antysemityzmu, lecz ze zmian demograficznych w najbogatszych krajach Unii. Główne partie polityczne w zachodniej Europie liczyć się bowiem muszą z narastającą liczbą islamskich wyborców. Ba, po części stają się nawet ich zakładnikami. Nie chcą drażnić czy zrażać muzułmanów zbytnio proizraelską polityką. Skądinąd coraz więcej muzułmanów odgrywa rolę nie tylko w narodowych parlamentach, ale również (Francja, po części Wielka Brytania) we władzy wykonawczej.
Doktor filozofii Steinitz, autor popularnych w Izraelu książek filozoficznych, były minister finansów, wie, że Izrael musi się bronić. Ale też, że podziały między krajami arabskimi działają na rzecz Tel-Avivu.
W maju odbędą się w Izrael wybory. Likud ma szansę na zwycięstwo, ale proces stworzenia rządu może potrwać długo. Czy znów będzie zakładnikiem kilku małych, ale ważących o „być lub nie być” koalicji rządowej partii religijnych fundamentalistów?
Objeżdżamy system umocnień w Jerozolimie, zbudowany za rządów Izaaka Rabina, po tym, gdy muzułmański terrorysta zdetonował bombę w autobusie pełnym izraelskich dzieci. Architekt tej swoistej fortecy to Danny Tirza, były wojskowy, który pracował w kancelarii premiera Rabina i pamięta jego wściekłość po masakrze dzieciaków w Jerozolimie. Władze izraelskie nie chciały być bezczynne i postawiły mur, który ‒ choć kontrowersyjny dla różnych międzynarodowych organizacji praw człowieka ‒ jednak zmniejszył liczbę ofiar bombardowań rakietami z terenów zamieszkałych przez Palestyńczyków.
Czy paryski szok zmieni stosunek do Izraela?
Spotkanie z kolejnym ważnym człowiekiem Likudu Zeevem Elkinem. Od niespełna roku pełni funkcję szefa chyba najważniejszej komisji w Knesecie (jednoizbowy parlament izraelski) – Komisji Spraw Zagranicznych i Obrony. Wcześniej był wiceszefem MSZ. Ale urodził się w ukraińskim Charkowie i do wyjazdu do Izraela w grudniu 1990 roku aktywie działał w ruchu tamtejszej żydowskiej diaspory Bnei Akiva. Jest posłem po raz trzeci, ale pierwszy raz został wybrany z listy partii Kadima, której liderem była Tzipi Livni, niegdyś szefowa MSZ, w swoim czasie żelazna kandydatka na premiera państwa Izrael. Skądinąd ‒ jak wielu izraelskich polityków – przed polityczną karierą służyła w izraelskich służbach specjalnych (a wcześniej była porucznikiem w wojsku, po którym przeszła do Mossadu). Jej ojciec Eitan Benozowicz Livni pochodził z Polski. Była wysoko w partyjnej hierarchii Likudu, ale gdy notowania tej partii bardzo spadły, założyła własną centroprawicową partię. Okazało się jednak, że albo prawicowi wyborcy w Izraelu (i nie tylko w Izraelu) są dość konserwatywni i lubią stare szyldy, albo nie ma tyle charyzmy i zdolności przywódczych, co Netanjahu i choć Kadima jest dalej w parlamencie, to odgrywa znacznie mniejszą rolę niż Likud.
Kneset, jeden z najpilniej strzeżonych budynków w Izraelu, jest pusty o tej porze. Oglądam tableauz czarno-białymi zdjęciami 120 członków parlamentu, przy czym przewodniczący komisji, w drodze wyróżnienia mają zdjęcia... kolorowe. Bardzo nowoczesny gmach w bardzo starym mieście. Mieście szczególnym zarówno dla Żydów, jak i Palestyńczyków, bo to jedno z trzech świętych miejsc dla muzułmanów. Obie strony roszczą pretensję do Jerozolimy i jest to jeden z wielu powodów, dla których konflikt izraelsko-palestyński, według mnie, mimo wszelkich planów pokojowych, Nagród Nobla, amerykańskich nacisków będzie trwał do końca świata i o jeden dzień dłużej.
Rozmowa w Hotelu King David, który gościł Menachema Begina (urodził się jako Mieczysław Biegun w Brześciu nad Bugiem), który wcześniej przeprowadził w nim zamach terrorystyczny (!), Anwara Sadata, Jimmy'ego Cartera i wszystkich świętych ‒ z Davidem Horowitzem redaktorem naczelnym anglojęzycznego „The Times of Israel”. Ten znany dziennikarz jest jednym z wielu przykładów ludzi urodzonych poza Izraelem, którzy jednak przyszłość związali z ojczyzną przodków. Urodził się w Londynie w 1962 roku i jako 21-letni brytyjski obywatel wyemigrował do Państwa Izrael. Pisze też dla „New York Timesa”, „Los Angeles Times”, gazet brytyjskich i irlandzkich, jest stałym komentatorem CNN i BBC oraz współautorem biografii Izaaka Rabina.
Kolacja z wiceszefem Narodowej Rady Bezpieczeństwa Izraela Eranem Lermanem. On też przyszedł do administracji ze służb specjalnych, w których służył przez wiele lat. Inaczej niż szereg komentatorów w Europie Zachodniej, zagrożeń upatruje nie tyle w radykałach islamskich, co w islamie jako religii z istoty swojej nietolerancyjnej wobec ludzi, którzy nie wierzą w Mahometa.
Po ostatnim zamachu w Paryżu można sądzić, że izraelska walka o przetrwanie w oceanie islamu będzie jednak nieco łatwiejsza: wielu ludziom, choć na pewno nie wszystkim, otworzył on oczy.
*tekst ukazał się w dziale Geopolityka w „Gazecie Polskiej” (05.02.2015)
Komentarze