Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
127
BLOG

Rosja gra kartą „praw człowieka”

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 5

Niektórzy twierdzą, że karta „praw człowieka i obywatela” była bardzo ważnym elementem gry polityczno-dyplomatycznej między komunistycznym Wschodem a demokratycznym Zachodem. To szeroko rozumiany „Zachód”: zwłaszcza USA, ale też EWG potrafiły korzystać z nich lepiej w latach 70. i 80., a konkretnie od 1972, gdy odbyła się KBWE czyli Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Zapoczątkowała ona pewną „odwilż” w relacjach między ówczesnymi dwoma głównymi blokami na świecie (choć pojęcie „odwilży” pochodzi z czasu wcześniejszego, roku 1956 znaczonego XX Zjazdem Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, który potępił Stalina i dojściem do władzy w Polsce, wypuszczonego z komunistycznego więzienia... komunisty, Władysława Gomułki).

Kremlowski kaganiec na Mińsk, Astanę i Baku

Ten historyczny wstęp był potrzebny, aby umieścić w szerszym kontekście współczesne batalie między skurczonym do Rosji Wschodem oraz szerszym, choć też bardziej niż kiedyś zdywersyfikowanym, Zachodem.

Przejdę do rzeczy. Może to zabrzmieć sensacyjne, ale mam liczne dowody na swoją tezę: dzisiaj to Rosja gra kartą „praw człowieka” w stopniu nieporównywalnie większym niż Zachód. Nie chcę się rozwodzić nad pokazywaniem przykładów, że karty tej używamy – choć z mniejszym zapałem niż kiedyś ‒ także my „Zachód”. Obecnie poświęca on nierzadko prawa człowieka, nawet nie tyle na ołtarzu geopolityki, co po prostu ekonomicznych „deali” z Rosją. Spektakularne exemplum takiej postawy to, niestety, Królestwo Holandii stojące przed laty w pierwszym szeregu obrońców praw człowieka w dawnym ZSRS, ale też potem nawet i w erze „nowej Rosji”. Dziś Haga woli poprzez holenderską firmę Gasunie budować Nord Stream (teraz kolejne dwie jego „nitki”) i siedzieć cicho, by pilnować intratnych kontraktów. Jednak ważniejsza od konformizmu krajów zachodnich, nad którymi to państwami duch Ronalda Reagana na pewno się nie unosi – jest strategia Rosji, która dziś z „praw człowieka i obywatela” uczyniła – uwaga! ‒ kaganiec na te nowe państwowości, które wywodzą się z dawnego Związku Sowieckiego, a które coraz mniej chętnie chcą słuchać Moskwy. I to nawet wtedy, gdy są w jakiejś mierze jej satelitami. Zwracam uwagę na dość misterną grę Putina, który, co charakterystyczne, w krajach formalnie związanych z Federacją Rosyjską w ramach Unii Euroazjatyckiej ‒ jak Białoruś czy Kazachstan, a także tych, które w owej Unii nie są, ale w jakiejś mierze mogą zależeć od Kremla, jak Azerbejdżan – podkręca międzynarodową krytykę tych państw za nieprzestrzeganie praw człowieka i obywatela, aby w ten sposób Aleksandrowi Łukaszence, Nursułtanowi Nazarbajewowi i Ilhamowi Alijewowi powiedzieć: „no, proszę, Zachód was krytykuje, Zachód wtrąca się w wasze suwerenne sprawy, Zachód chętnie was by obalił, a więc sami widzicie, że ścisła współpraca z Rosją jest dla was jedynym wyjściem”. Zapewne tak przebiegają rozmowy „face to face” prezydenta Rosji z prezydentami z Mińska, Astany czy Baku.

Gra kartą „mniejszości narodowej”?

Ta rozgrywka Moskwy jest jednak jeszcze bardziej finezyjna. Czy to przypadek, że spora część liderów opozycji wobec Nazarbajewa to przedstawiciele liczącej 25-30% ogółu mieszkańców tego kraju mniejszości rosyjskiej? W sposób oczywisty ludzie Putina mogą mieć na nich większy wpływ i przełożenie niż na etnicznych Kazachów. To, że Kreml licytuje kartą rosyjskiej mniejszości szczególnie spektakularnie widać w krajach bałtyckich, a zwłaszcza na Łotwie i w pewnej mierze Estonii.

Mimo rzekomo poprawnych relacji z Białorusią Łukaszenki, Moskwa bardzo ciepło wyrażała się, ba wielu komentatorów uważa, że wręcz wspierała jego głównego konkurenta w wyborach prezydenckich w 2010 roku, poetę Uładzimira Niaklajeua. Czy nie była to zawoalowana groźba pod adresem Łukaszenki: „bądź wystarczająco prorosyjski, bo inaczej znajdziemy kogoś na twoje miejsce i to szybciej niż myślisz”? Skądinąd trzeba powiedzieć sobie bardzo otwarcie, że niemała część białoruskiej opozycji jest, owszem szczerze, „anty-Łukaszenko”, ale jednocześnie, równie szczerze, jest promoskiewska. I to w stopniu wyraźnie większym niż autokrata z Mińska.

Przed rokiem Rosjanie dopiero w ostatniej chwili zrezygnowali z zaangażowania się w kampanię dość poważnego kandydata w wyborach prezydenckich w Azerbejdżanie, będącego w wyraźnej opozycji do Ilhama Alijewa ‒ dramaturga i scenarzysty Rustama Ibragimbekowa (w końcu zrezygnował ze startu, bo władze w Baku zagrały z kolei jego rosyjskim obywatelstwem i poparł on naukowca profesora Dżamila Hasanliego, który uzyskał około 5% głosów). Na marginesie: warto prześledzić także i tę grę Moskwy, która stara się operować, wykorzystując dla własnych interesów członków elit politycznych, intelektualnych i artystycznych z państw powstałych na gruzach Związku Sowieckiego, którzy często mają rosyjskie obywatelstwo albo rosyjskie żony (to przypadek ministra spraw zagranicznych jednego z krajów Kaukazu Południowego).

Ta rezygnacja Rosji nastąpiła zapewne na zasadzie „coś za coś”. Czy ceną mogły być azerskie ustępstwa względem Kremla? Azerbejdżan znajduje się i tak w trudnym położeniu w związku z tym, że Rosja popiera Armenię (Górski Karabach!). Tego oficjalnie nikt nie powie. Zresztą trudno dziwić się Baku, że lawiruje między Moskwą, Teheranem, Waszyngtonem a Brukselą, gdy w ostatnich sześciu, siedmiu latach Zachód odwracał się do Azerów plecami, a przynajmniej dystansował się bardziej niż to geopolityczny interes wskazywał.

Nie dajmy się nabrać na inspirowane przez Moskwę śpiewy chórów „praw człowieka”, którym melodie i partytury pisze Kreml.

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej" (01.07.2015)

 

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka