Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
132
BLOG

Polityka międzynarodowa w cieniu terroryzmu

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 0

Zaczynam ten artykuł, gdy w BBC podają informację o kolejnym zamachu. Tym razem zostało zabitych 21 osób z trzech kontynentów (!) w Bamako w stolicy Mali. Co za zbieg okoliczności, bo dosłownie godzinę temu od brytyjskiego dziennikarza Marco Giannangeli, redaktora „Whitehall and Defence” słyszałem, że Europa pozostawiła Francję samą i w Mali i w Republice Środkowoafrykańskiej....

Byłem w Mali kilka lat temu, ale jak wielu naszych rodaków, tych wychowanych przez rodziców na polskiej literaturze, po raz pierwszy przeczytałem o tym kraju w „Przygodach Koziołka Matołka” (!) Kornela Makuszyńskiego. Pamiętacie, gdzie zawędrował Koziołek Matołek? Do Timbuktu, niesamowitego pustynnego miasta Tuaregów , dziś skarbca arabskiej, islamskiej kultury, z bardzo znaną biblioteką starych rękopisów, a w ostatnim czasie przedmiotem walk. Od Makuszyńskiego do islamskiego terroryzmu – jakże długą drogę przeszło moje pokolenie.

Gra Hollande'a na „farmie węży”

Skądinąd ów Giannangelli z „Sunday Times”, zdecydowany przeciwnik Państwa Islamskiego jest więcej niż sceptyczny wobec ataku na ISIS z użyciem wojsk lądowych. Twierdzi, że kampania lądowa to byłby powrót do... XIX wieku. Efektowne to porównanie, ale trudno się z nim nie zgodzić. Uwikłanie Zachodu, a nie daj Boże Polski, w taką wojnę przy użyciu tradycyjnych środków oznaczałoby i olbrzymie zaangażowanie finansowe i olbrzymie straty w ludziach, co przy modzie na pacyfizm wśród bogatych krajów europejskich i po części USA mogłoby doprowadzić z czasem do przyjęcia najgorszej z możliwych opcji czyli „ taktyki Poncjusza Piłata”: politycznego i militarnego „umycia rąk”, całkowitego wycofania się i desinteressement, przyjęcie swoistego izolacjonizmu. Brytyjski dziennikarz odwołuje się do spektakularnego powiedzenia premiera Jej Królewskiej Mości Davida Camerona, który w kontekście Państwa Islamskiego powiedział o „odcięciu głowy węża”. Tylko co zrobić – twierdzi Giannangeli – gdy „jesteśmy na farmie węży”?

W Polsce kiedyś krytykowano, poniekąd słusznie, tak zwaną „politykę ekspedycyjną” czyli nadmierne zaangażowanie się naszych jednostek wojskowych poza terytorium Rzeczpospolitej, ale dla Republiki Francuskiej to norma – obecnie poza granicami swojego państwa przebywają jednostki francuskiej armii liczące 7 tysięcy żołnierzy. Czy po parokrotnych w tym roku atakach terrorystycznych na Paryż prezydenta Francoisa Hollande'a uratuje dotychczasowa mission impossible – rzecz istniejąca tylko na papierze – czyli unijna Wspólna Polityka Bezpieczeństwa i Obrony? W dawnych koloniach francuskich w Afryce Francuzów zostawiono samych sobie. Wcześniej z kolei Francuzi z Niemcami zostawili samych Amerykanów – i przede wszystkim Brytyjczyków! ‒ w Iraku. Po latach i Paryż i Berlin mówią, że w zasadzie wyszło na ich, bo interwencja ta, bez realnych podstaw polityczno-prawnych, obaliła Saddama Husajna, który był dyktatorem doprawdy łagodnym, w porównaniu z tym, co jest teraz. W tym kontekście Marco Giannangeli mówi ironicznie o „nie machaniu oportunistycznie europejską flagą”. Stawia tezę jednak kontrowersyjną, gdy zakłada, że Francja uzyskała na dziś status uprzywilejowanego sojusznika USA, gdy dotychczas na Starym Kontynencie status ten miało tylko Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. Czyżby najpierw rozmowa telefoniczna, a później wizyta samego Hollande'a u Obamy, która odbędzie się już jutro, we wtorek 24 listopada, była potwierdzeniem tezy redaktora z „Whitehall and Defence”? Czyżby francuski prezydent, który lewaruje sobie poprzez walkę z terroryzmem skok w sondażach poparcia i jednocześnie zapewnia Paryżowi lepsze relacje z Waszyngtonem – czy czasem przy okazji nie zamierza też pełnić roli swoistego „francuskiego łącznika”, skoro zaraz po wizycie w Białym Domu leci do... Moskwy? Czyżby ambitny Francois Hollande mający dramatycznie słabe poparcie we wszystkich sondażach uznał, że jedyną szansą na zwycięstwo w wyborach prezydenckich w roku 2017, dostrzegł w przedstawieniu siebie Francuzom jako męża opatrznościowego, który łączy amerykański ogień z rosyjską wodą i ustawia Paryż w pozycji kreatora wielkiej zachodnio-wschodniej koalicji antyISIS? Myślę, że to prawdopodobny scenariusz.

Realna kontrola granic – póki co fikcja...

Ale od tych rozważań znacznie ważniejsze – na użytek naszej, polskiej toczonej od paru miesięcy dyskusji ‒ ważniejsze jest inne stwierdzenie dziennikarza „Sunday Times”. Podkreśla on mocno, że choćby na wyspie Lampedusa nie ma żadnych możliwości odróżnienia uchodźców od imigrantów i wzięcia odcisków palców. W ten sposób terroryści z ISIS mogą swobodnie przenikać do Europy bez jakiejkolwiek kontroli. To doprawdy konkretny, mocny argument dla tych wszystkich, którzy realistycznie patrzą na ową ‒ nie tylko muzułmańską, ale głównie muzułmańską – inwazję na „rodzinną Europę”, żeby użyć tytułu książki Czesława Miłosza. Skądinąd fakt z zeszłego piątku, iż co najmniej dwóch zamachowców z Paryża to właśnie „uchodźcy”(?), jest kolejnym dowodem, że w tej nie tylko polskiej, ale też europejskiej debacie to my mieliśmy rację, podkreślając niewątpliwe związki między masą „uchodźców” a wzrostem zagrożenia terroryzmem w krajach europejskich.

Jeżeli na konferencji w Londynie słyszę brytyjskiego specjalistę od wywiadu Anthony'ego Gleese'a ‒ szefa Centrum Studiów nad Bezpieczeństwem i Wywiadem Uniwersytetu w Buckingham, który słusznie dopomina się o „realną kontrolę granic” krajów UE, to trudno nie przyznać mu racji. Tylko jak to zrobić, choćby na owej nieszczęsnej Lampedusie? Skądinąd gdy słucham profesora Gleese'a, który jest naukowcem ‒ to mam jednak wrażenie, że po prostu reprezentuje brytyjski wywiad i krytykuje szukanie za wszelką cenę przez Zachód wspólnego mianownika z Rosją w kontekście Syrii. Podkreśla, że oczywiście jest wiele prawdy w starym powiedzeniu „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem”, ale w kontekście Bliskiego Wschodu i Państwa Islamskiego to „rozwiązanie ostateczne”. Słowem sojusz Zachodu ze Wschodem sprowadzający się w syryjskim kontekście do – w politycznej praktyce – nie tyle walki z Państwem Islamskim, lecz wspierania Baszara al-Asada, jest nieuzasadniony i przedwczesny.

Dziś Wielka Brytania przeznacza wyłącznie na działania antyterrorystyczne – nie mówię o szeroko rozumianym bezpieczeństwie wewnętrznym ‒ dwa miliardy funtów. I nie musi to być ostatnie słowo, skoro właśnie, gdy piszę te słowa, sąsiad zza Kanału Angielskiego (na kontynencie zwanym Kanałem La Manche) – Belgia ‒ wprowadziła najwyższy stopień zagrożenia terrorystycznego w Brukseli odwołała wszystkie mecze piłkarskie (i nie tylko), zamknęła metro oraz zaapelowała, aby nie odwiedzać galerii handlowych.

W kontekście ostatnich debat, które miały miejsce w Polsce (w Krakowie), ale też w Parlamencie Europejskim, warto wspomnieć o cyberatakach. Wojna w cyberprzestrzeni między ISIS a Zachodem już się toczy. Na razie Państwo Islamskie tylko „hackuje” strony internetowe, np. mediów, jak francuskojęzyczna telewizja TV5 Monde. I pewnie na tym nie poprzestanie. Stąd na przykład pojawiające się głosy specjalistów, które odbieram ewidentnie jako przygotowanie opinii publicznej do czegoś, co nastąpi, aby to Londyn zaatakował ISIS „cyfrowo”. I w ten sposób przynajmniej po części sparaliżował jego działania.

Rosja zyskuje, Teheran jeszcze bardziej

Im Rosja słabsza, tym ‒ paradoksalnie albo wcale nie paradoksalnie ‒ większa jej aktywność na arenie międzynarodowej. Po 10 latach prezydent Putin pojawił się na szczycie ONZ w Nowym Jorku, uczestniczył w szczycie G-20, gdzie w tureckiej Antalyi spotkał się ponownie w ciągu kilkunastu dni z Obamą. Co wobec tej ofensywy Moskwy czyni Zachód? Konserwatywni brytyjscy publicyści z pewną przesadą dowodzą, że „Wielka Brytania nic nie robi, Francja dopiero rozpoczęła, a Kanada się nie przejmuje”. Zostawmy uproszczenia, ale dziś, jak może nigdy dotąd, czas na solidarne działania szeroko rozumianego Zachodu i wobec Państwa Islamskiego i wobec Rosji.

Do tego w światowym teatrze politycznym większą rolę polityczną zaczyna odgrywać aktor dotąd bojkotowany, a mający doprawdy spore i rosnące wpływy i na Bliskim Wschodzie i w Azji postsowieckiej oraz nawet na Południowym Kaukazie – czyli Iran. Moi znajomi, zarówno ci z Londynu, jak i właśnie z Bliskiego Wschodu, mimo sporych różnic w ocenie sytuacji – tu są zgodni: „w Syrii Baszar al-Asad tak naprawdę bardziej słucha Teheranu niż Moskwy”.

Tym bardziej więc czas na aktywną rolę Polski. Teraz wreszcie mamy na to szansę.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (23.11.2015)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka