Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
175
BLOG

Liban z palestyńską flagą

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 0

W centrum Bejrutu widzę kobietę w czarnym, zakrywającym twarz nikabie niosącą na głowie olbrzymi pakunek i nawet nie pomagającej sobie rękoma. Tuż obok smukła wieżyczka z krzyżem ‒ to chrześcijańska świątynia. I to właśnie najkrótszy opis Libanu, gdzie chrześcijanie-maronici i muzułmanie-sunnici koegzystują, mimo niechęci i walk. Cóż, póki co... Powoli przemija i ta postać świata.

Paszporty dla libańskich emigrantów – głównie chrześcijan...

Jestem tu, w Libanie, pierwszy raz, ale znajomość regionu mam zdecydowanie lepszą: byłem blisko dziesięć razy w Izraelu, trzy razy w Egipcie, dwa razy w Autonomii Palestyńskiej, dwa razy w Jordanii, raz w Katarze, raz w Kuwejcie, raz w Bahrajnie. Liban pamiętam z dzieciństwa. Po pierwsze z efektownych znaczków pocztowych z obowiązkowym zielonym cedrem ‒ dzięki nim dowiedziałem się o istnieniu tego drzewa, ale też z zaśnieżonymi szczytami. Po drugie z opowieści Mamy. Mówiła, że mieszka tam bardzo dużo chrześcijan i że są dzielni (coś w tym rodzaju). Nic dziwnego, że potem śledziłem dzieje tego cudownego kraju ‒ tak cudownego, że musiała się o niego i w nim toczyć wojna. Kraju olbrzymiej emigracji ‒ piszę to, jako przedstawiciel narodu też rozsianego po całym Bożym świecie, ale którego większość mieszka jednak w swoim ojczystym domu. Libańczycy są jak Ormianie czy Żydzi ‒ we własnym kraju mieszka ich wyraźna mniejszość w porównaniu z diasporą na wszystkich kontynentach. Słyszę, że Libańczyków poza Libanem żyje ponad dziesięć milionów, a w ich kraju tylko cztery.

Charakterystyczne, że wyraźna większość z tych emigrantów to chrześcijanie. Po pierwsze dlatego, że presja, w tym przemoc wobec naszych braci w wierze, wzrasta od dziesięcioleci. Po drugie, chrześcijanie byli bardziej niż muzułmanie operatywni w biznesie, przedsiębiorczy, zamożniejsi i mający lepsze kontakty z bogatym Zachodem. Po trzecie wreszcie, kiedyś łatwiej było chrześcijanom odnaleźć się w bogatych chrześcijańskich krajach Europy ‒ teraz Stary Kontynent przyjmuje, jak leci, a nawet w praktyce uprzywilejowuje ludzi z innych niż nasza kultur.

Obeccnie, z inicjatywy ministra spraw zagranicznych ‒ chrześcijanina ‒ emigranci będą mogli występować o ponowne przyznanie obywatelstwa Libanu. Może to zwiększy nieco nominalną liczbę wyznawców Chrystusa w tym kraju, ale przecież i tak muzułmanie systematycznie zwiększają przewagę dzięki wyższej rozrodczości. Nie tylko w Libanie przecież...

Bejrut: „nie” dla integracji Palestyńczyków

Liban kojarzyć się musi z Palestyną. Uchodźców z Palestyny jest tu ćwierć miliona. Palestyńscy staruszkowie przyjechali tu przed ponad 60 laty, kolejni w drugiej połowie lat 1960. Mają własne obozy z własnym samorządem i własną „policją” czyli silami porządkowymi. To ich różni od najświeższych uchodźców z Syrii, którzy nie są tak zorganizowani i którym władze Libanu nawet na to nie pozwalają.

W samochodowym radiu bez przerwy arabska muzyka. Nie wiem co lepsze ‒ to czy propagandowe plakaty sławiące dobrych wujków z Zachodu: „EU and UNRWA together for Palestine refugees”? UNRWA to agencja ONZ, EU ‒ wiadomo. Oficjalnie to właśnie ONZ-owski podmiot finansuje i zarządza obozami ‒ wymienionych na plakacie ‒ uchodźców palestyńskich. Władze Libanu i wszystkie tamtejsze partie polityczne, niezależnie od tego czy są u władzy czy w opozycji, czy są chrześcijańskie czy muzułmańskie, zdecydowanie nie chcą integracji Palestyńczyków ze miejscowym społeczeństwem. Nie decydują przesądy, a liczby: obawiają się bowiem, że wkrótce przybysze przejęli „pakiet kontrolny” nad całym państwem. A swoją drogą, pewnie łatwiej jest im rozmawiać o problemach z Palestyńczykami niż o problemach z korupcją przy podziale środków przeznaczonych dla tychże Palestyńczyków. A Unia i kraje UE, które dają setki tysięcy euro rocznie coraz bardziej niepokoją się „czarną dziurą”, w której znikają pieniądze Starego Kontynentu.

Arafat i Abbas patrzą z plakatów...

Mówią mi o różnicach międzypokoleniowych wśród Palestyńczyków: że ci młodzi mają już inną świadomość niż generacja Jasera Arafata. Cóż, trudno żeby było inaczej. Ale gdy bywałem w Autonomii Palestyńskiej, mówiono mi o innych jeszcze podziałach. Na tych, którzy przez lata walczyli w Organizacji Wyzwolenia Palestyny i byli na emigracji i tych miejscowych, którzy „okupację izraelską”, jak to określają, przeżyli na Zachodnim Brzegu czy Strefie Gazy i OWP nawet nie powąchali. Ci pierwsi później byli bogatą „klasą uprzywilejowaną”, ci drudzy tymi „gorszymi” i czasem swoją frustrację wylewali przed obcym, jak ja.

W obozach i kwartałach palestyńskich dotąd wiszą pożółkłe plakaty Arafata i niewiele nowsze prezydenta Abbasa, kwestionowanego przez Hamas i może dlatego uderzającego w radykalne tony, także ostatnio w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, gdzie przybył dzień po… prezydencie Izraela.

W obozie uchodźców

Część libańskich Palestyńczyków mieszka nie w obozach, ale w osobnych domach, choć skupionych w jednym miejscu. Prowadzą mnie do niedawno odnowionego. Staruszka-Palestynka kłania się co chwila i po arabsku wylewnie dziękuje Unii Europejskiej za pomoc. Dwa pokoje dalej na sofie siedzi z komórką jej wnuczka: młoda w żaden sposób nie jest zainteresowana choćby zwykłą rozmową o warunkach ich egzystencji.

Obóz Burj Barajneh jest jak normalne miasteczko z drogami, autami i domami. Samochody strasznie śmierdzą benzyną, przypomina mi to lata mojego dzieciństwa w PRL ‒ ale to naprawdę było dawno. Nad głowami na ulicach i uliczkach zwisa kłębowisko przewodów elektrycznych i rur czy raczej rurek wodociągowych. Lepiej chodzić środkiem, bo pod ścianami jest ich najwięcej i tam jest najbardziej niebezpiecznie. Trup ściele się gęsto. Przedstawiciel uchodźczego, palestyńskiego samorządu podkreśla, że dbanie o te śmiercionośne łącza nie należy do ich obowiązków. Formalnie ma pewnie rację, ale ich ludzie giną tu bez przerwy. Ostatni przedwczoraj, poprzedni trzy tygodnie temu. Wylicza mi: 27 zabitych porażeniem prądem w ostatnim czasie.

Historia wymieszana ze współczesnością, podlana sosem tragedii ‒ to codzienność. Oto płótno zwisające na ulicy, martyrologiczny baner przedstawiający jednego z młodych bojowników palestyńskich na tle czterech kolorów ich flagi narodowej (biały, zielony, czerwony i czarny) ‒ ale w typowym zachodnim t-shircie z napisem: „Brooklyn”. Takich koszulek jest pełno w USA, Europie Zachodniej, ale pewnie też w Izraelu. Obok poster o pomocy finansowej Szwajcarii dla palestyńskich uchodźców: „Swiss Help”.

Pierwsza klasa w szkole dla dzieci na wygnaniu. Przepełnione pomieszczenia: trzydzieści troje dzieciaków, hałas, jak to w dzieciarni niezależnie od szerokości geograficznej. W klasie dla maluchów napisy są po angielsku. W kolejnej są roczniki z nieco mniejszego boomu demograficznego, bo są dzieciaki ośmio-i dziesięcioletnie. Mają po pięć godzin w tygodniu ojczystego języka arabskiego. Upał, okna otwarte na oścież, słychać wyraźny głos zawodzącego muezzina z pobliskiego meczetu. W tej klasie dwadzieścioro siedmioro dzieci, w tym – dla równowagi ‒ jedna dziewczynka jest w chuście na głowie, choć to przecież maleństwo, a druga w modnych dżinsach z dziurami niczym żywcem przeniesiona z Zachodu.W kolejnej klasie trzydzieścioro dzieci, w tym dwie dziewczynki w chustach. W pobliżu małe, cementowe boisko. Szkoła w Ramallah, obóz uchodźców w Shatila. Gdy tam jadę, mijam po drodze pomnik zamordowanego w zamachu w lutym 2005 roku premiera Libanu, muzułmanina (sunnnity) Rafika Haririego.

Baby boomjest zawsze

Palestyńska uliczka w Libanie. Po obu stronach sklepy, fryzjer, bary z arabskim fast- foodem, dzieciaki biją się, używając długiej żerdzi: starszy z krótszą, młodszy z dłuższą ‒ aby siły były wyrównane; starsza kobieta w sklepiku oczywiście bez okien, jak każdy tutaj, szyje na maszynie, od razu można coś kupić, albo przynieść do poprawy, przewody elektryczne nade mną, niemal na wyciągniecie ręki, słyszę jak starszy Palestyńczyk mówi do mnie po angielsku, że to „bardzo niebezpieczne”. Ja to wiem bez niego. Widzę masę dzieciaków i młodzieży, znajoma Niemka nachyla się do mnie i mówi nieco zgryźliwie „będzie nowy baby boom”, ależ Frau ‒ odpowiadam ‒ tu zawsze jest baby boom... I my, dwoje Europejczyków, uśmiechamy się z wyższością, ale tak naprawdę z zazdrością.

Szpital. A może raczej „szpital”. Palestyński oficjel dobrą angielszczyzną, wzdychając mówi do mnie, że jak był dzieckiem przyprowadzała go tutaj mama i że szpital wygląda tak samo, jak czterdzieści lat temu. To świadczy zresztą, że w Libanie można być uchodźcą palestyńskim przez kilka dekad ‒ urodzić się tu, na obczyźnie, ale jednak jakoś tam wśród swoich, a potem robić karierę i zapewne doczekać emerytury. W każdym razie szpital jest identyczny jak wtedy, gdy mój dzisiejszy mówca był tu szczepiony jako dziecko. W szpitalu wszędzie napisy wyłącznie po arabsku, inaczej niż w szkole. Doktor Suha Ismail tłumaczy bardzo łamaną angielszczyzną, że tutaj tylko bada się i leczy najlżejsze przypadki, bo wszystkie cięższe odsyłane są ambulansami do szpitali libańskich.

Pracujące dzieci...

Jeszcze mały sklepik, w którym reperuje się lodówki i sprzęt AGD, gdzie przyjmuje mnie dwóch dwudziestolatków, może mniej, może więcej. Punkt istnieje, tłumaczą, od ośmiu, dziewięciu lat. Trafiam tam nie dlatego, żeby zreperować lodówkę, ale dlatego, że takie małe firmy wspiera miłosierna Unia Europejska, aby zapewne udowodnić sobie, że coś robi w kontekście Bliskiego Wschodu, ale też żeby dać pracę młodym ludziom i zapobiec (?) w ten sposób ich radykalizacji. Zaraz potem małe mauzoleum pamiętające masakrę uchodźców palestyńskich w 1982 roku. Zginęło wtedy ponad tysiąc Palestyńczyków, w tym ich przywódca, który ukończyć miał cztery czy pięciu kierunków studiów, między innymi Uniwersytet Amerykański w Bejrucie. Zostawiam martyrologię, której pełno i tutaj i na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy ‒ znów jestem na gwarnej ulicy. Mija mnie może dziewięcio-, dziesięciolatek na motorze dla dorosłych z przyczepką. W przyczepce ma cztery kilkunastolitrowe pojemniki na jakiś płyn. Dowozi je gdzieś za róg, gdzie przyjmuje je od niego trochę starszy, kilkunastolatek. Tu dzieci pracują niczym ich rówieśnicy w XIX -wiecznej Wielkiej Brytanii.

W przeciętnym palestyńskim obozie przelicznik jest prosty: na jedną rodzinę przypada mniej więcej siedem osób. To nie tak, że każda ma pięcioro dzieci ‒ czasem jest ich więcej, a nie ma ojca rodziny, który już nawraca Europę na islam, czasem dzieci jest mniej, za to przy rodzinie jest np. babcia. A palestyński eksport ludzi do Europy („human resources”) jest tylko częścią tego większego, islamskiego. Znajomy Niemiec, były burmistrz jednej z dzielnic Berlina mówi, że w samej tylko stolicy RFN mieszka 100 tysięcy Palestyńczyków. W jego głosie bynajmniej nie wyczuwam entuzjazmu, delikatnie mówiąc. Pewnie dlatego jakiś czas temu był jednym z tych odważnych w CDU, którzy podpisali publiczny protest przeciwko polityce imigracyjnej Angeli Merkel. To jak na warunki niemieckie ‒ silnej, tradycyjnej, zakorzenionej dyscypliny partyjnej ‒ nie tak częsty przykład otwartej krytyki przywódcy. Skądinąd sama Frau Kanzlerin przyznała, że w kwestii polityki imigracyjnej popełniła błąd ‒ tyle, że uczyniła to po dwóch przegranych wyborach w landach, w tym katastrofie wyborczej w niemieckiej stolicy.

Zbyt piękny kraj, by żył w pokoju

Z balkonów domów na głównej ulicy uchodźczego miasteczka zwisa pranie: pościel, tkaniny, trochę ubrań. Znam ten obrazek z innej strefy klimatycznej ‒ z obszaru postsowieckiego. W ulicznej kafejce internetowej przesiadują wyłącznie dzieciaki. W necie szukają bajek, hurys z seraju czy może instrukcji, jak zbudować bombę? Nie chcę wiedzieć.

Przechodzę na ulicy pod wielką płachtą z podobizną … prezydenta Syrii Baszara Asada. On tu jest bohaterem. I myślę, co by się stało, jaki przebieg miałaby historia tego regionu, gdyby w wypadku samochodowym nie zginął starszy brat Asada, kochany przez Syryjczyków Basil. Pędził na lotnisko, aby zdążyć na samolot „Lufthansy”. Po jego śmierci sięgnięto po mieszkającego w Londynie z brytyjsko-sunnicką żoną, okulistę Baszara. Ten potrafił zobaczyć wszystkie spiski.

W kolejnym, setnym sklepie młody mężczyzna pali fajkę wodną, patrząc na nas z doskonałą obojętnością. Przed nim na wielkiej plazmie transmisja muzułmańskich uroczystości religijnych: wokół jakiegoś meczetu wielkie tłumy ludzi.

Arabskie napisy na murach. Jeden angielski: „Fuck you”. To nie jedyny zachodni element, bo okazuje się, że KFC jest wszędzie...

Piękne, spokojne morze w naturalny sposób przechodzące w błękit nieba, nadbrzeże w słońcu. Już mniej się dziwię, że ludzie zabijają się o ten skrawek ziemi. Mój kierowca używa sygnału dźwiękowego przypominającego trąbkę, a raczej Trąby Jerychońskie, które mogły umarłego obudzić. Jem obiad ze studentami i wykładowcami Siblin Training Centre. Kuchnia śródziemnomorska: ryż z orzechami, kurczak, jogurt, sałatka z pomidorów i ogórków. Do popicia woda. Patrzę na młodych Palestyńczyków, o których eksperci mówią, że mają tylko dwie drogi: jedna to islamistyczna radykalizacja, a druga to ucieczka do innych krajów. Problem polega na tym, że tak naprawdę jedno nie wyklucza drugiego. Imigranci do Europy mogą właśnie wówczas wybrać drogę pierwszą i skończyć jako muzułmańscy terroryści.

Na parterze ambasady Unii Europejskiej w Bejrucie malowidło na ścianie informuje, że „United in Diversities”. Różnorodność – na pewno, ale zjednoczeni? Ta Unia niby taka agnostyczna, laicka, a tu, proszę, wierzy w cuda...

Raj utracony?

Liban kiedyś słynął z tego, że był rajem. Dziś z raju została nazwa willi unijnego ambasadora – obecnie jest to Dunka, poprzednio była Holenderka. Ta nazwa to „Villa Paradise”. Gdy ambasador UE, rodaczka Christiana Andersena, Christina Lassen mówi do mnie, że: „wojna w Syrii to ciężki czas dla Libańczyków” ‒ nagle gaśnie światło. Jak tu nie wierzyć w takie metafory?

Ciekawe, jak bardzo szanowany jest tu nasz polski papież – i to tyle lat po śmierci. Wszyscy moi rozmówcy reagują na wspomnienie o Janie Pawle II emocjonalnie pozytywnie. Reakcja ta dotyczy nie tylko chrześcijan, co byłoby zrozumiałe, ale również sunnitów. Minęło od pielgrzymki „naszego” Ojca Świętego do Libanu prawie 20 lat (1997), a dalej wzbudza ciepłe uczucia. Polscy pielgrzymi do świętego Charbela (od maja do października, a w praktyce do końca września LOT miał pięć połączeń z Warszawy do Libanu) podtrzymują samą swoją obecnością to wręcz uwielbienie dla papieża z Polski. A swoją drogą, czemu LOT urządził odprawę pasażerów do Bejrutu tuż koło odprawy na lot do... Tel-Awiwu, co od razu spowodowało żywiołowe protesty Arabów?

Na lotnisku libańskie czerwono-biało-czerwone flagi z zielonym cedrem po środku kłują w oczy nawet przy zwykłych stanowiskach odpraw. Libańskie linie MEA są w jednym sojuszu z francuskim Air France i holenderskim KLM. Bejrut też wydaje się być europejskim miastem. Meczety i przenikliwe głosy muezzinów nie zmieniają tego wrażenia, bo przecież w europejskich miastach też jest coraz więcej meczetów i muezzinów...

Nad libańską stolicą zmierzch w końcu września zapada znienacka. Czy to też zmierzch Libanu w kształcie, jakim go znamy „od zawsze”? Czy to też zmierzch chrześcijaństwa w Libanie? Odpowiedzi na te pytania mogą zakłócić dobre samopoczucie europejskich wyznawców Chrystusa.

 

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (03.10.2016)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka