Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
280
BLOG

Śmierć po hindusku – lekcja pokory

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

O piątej rano świt obejmuje Waranasi całunem spokoju. Prawie w ogóle nie widać samochodów. To złudzenie. Zaraz usłyszę akustyczny symbol Indii – trąbienie aut. Ludzi też nie ma za dużo, tylko święte krowy stoją jak stały z całym swoim majestatem. O tej porze, gdy noc grzecznie ustępuje miejsca dniowi nikt by nie powiedział, że mieszka tu pięć milionów ludzi. Straszą puste riksze – skrzynki bez kierowców. Nie widać, jak w piosence Gershwina „Świateł wielkiego miasta”, ale widać po nocy brudy wielkiego miasta. Widzę pijaka – co tu jest bardzo rzadkie – pijącego wprost z butelki. Jest grupa muzułmanów – znak, że święte miasto dla religii hinduistycznej jest jednak trochę multi-kulti. Ledwo wstał świt, a już jest 25 stopni Celsjusza. Za chwilę nagle jakby na znak boga Sziwy czy Wisznu słychać już gwar i ruch. Przy jednym z brzegów Gangesu widzę dwie kolejki do hinduskich świątyń. Ludzie będą stać w nich ponad cztery godziny. Idę środkiem między stojącym karnie w dwóch kolejkach tłumem ludzi. Ludzie burzą się, że chcę ominąć kolejkę. Dopiero rozpoznając cudzoziemca, uspokajają się.

 

Jestem w mieście, gdzie w zasadzie każdy stary dom jest świątynią. Przed niektórymi z nich ciżba stoi na zewnątrz, a bramini zajmują się obrządkami religijnymi. Nieraz w całym ciągu domów w każdym z nich jest świątynia i każda jest zapełniona. Na szeregu budynków namalowana jest hinduska swastyka, na której po wielu setkach lat mieli wzorować się Niemcy. Tłum faluje – tłok coraz większy, czuję coraz większy napór ludzi. W tej sytuacji nie można wpadać w panikę, ani też gorączkowo przepychać się. Trzeba dać się nieść tłumowi. Wreszcie cisza bocznych uliczek. W uliczkach siedzą święte krowy: tam siedzą i tam się załatwiają. Miejscowy przewodnik, lokalny elegant z farbowanymi włosami, uśmiecha się i mówi: „Holly cows, holly shits”...

 

Płoną zwłoki na brzegu Gangesu

 

W tym miejscu kremuje się, w tradycyjny sposób, ludzi. Codziennie palą tu zwłoki 100-150 Hindusów, których ciała, uwaga, przywożone są z całych Indii. Chłodna statystyka: żeby spalić jednego zmarłego człowieka potrzeba około 360 kg drzewa (!) i trzech godzin. Popyt jest duży: palenie odbywa się też w nocy. Zwykle pali się doczesne szczątki na samym dole przy świętej rzece Ganges. Teraz dzieje się to na górze, bo Ganges wezbrał, w związku tym stałe paleniska są pod wodą. Przedstawiciele rodziny pięciokrotnie obchodzą nieboszczyka. Pięć razy, bo pięć żywiołów: ogień, ziemia, powietrze, woda, eter. Widzę pozostałości czaszki. Tak, życie przemija. W takich miejscach człowiek pokornieje. A przynajmniej powinien.

 

Procedura jest precyzyjna. Zwłoki w kolorowym całunie, na specjalnych narach, zanurzane są w Gangesie. Mimo że całun jest mokry, zwłoki dadzą się podpalić. Rano następuje pora czyszczenia.

 

Są specjalne kategorie ludzi, których zwłoki, z różnych powodów, nie mogą być palone. To święci, trędowaci, ukąszeni przez kobrę i dzieci. Pytam o dzieci. Słyszę odpowiedz, ze poniżej 10 roku życia jakby jeszcze nie żyli. Majestat śmierci po hindusku. Ale też, wbrew pozorom, nierówność po śmierci: bogaty nieboszczyk wyląduje bliżej Gangesu, biedny dalej. Minęło ponad 14 lat od mojego pierwszego pobytu w Indiach, gdy obserwowałem palenie zwłok w New Delhi. Tam też zamożne rodziny skutecznie walczyły, aby ich zmarli kremowani byli bliżej świętej rzeki.Śmierć nie zaciera nierówności majątkowych. Przynajmniej nie w Indiach. New Delhi, styczeń 2002 ‒ Waranasi, sierpień 2016. Bogaci mają krótszą drogę o hinduistycznego raju. Gdy wracam i mijam grupę mężczyzn niosących swojego nieboszczyka – myślę właśnie o tym.

 

Świętych krów nie wolno jeść. Świętych krów nie wolno bić. Okazuje się, że można na nie krzyczeć, nie za głośno, ale jednak, aby zeszły z drogi i nie całkiem utrudniały życie ludziom.

 

Na motorach żony siedzą bokiem...

 

Niedziela i poniedziałek to najważniejsze dni modlitewne w Waranasi. Akurat jestem w wigilię najistotniejszego święta w religii Hindusów: pierwszy sierpnia to najważniejsze święto ku czci Boga Sziwy. Czy właśnie dlatego spotykam w Waranasi tylu mężczyzn z włosami ufarbowanymi na, powiedzmy, że rudo? Czy to fryzury a la religijne? Istotnie, bo pomarańczowy, to według wierzeń Hindusów najbardziej święty z kolorów. Reprezentuje ogień, który spala nieczystości, symbolizuje czystość duchową, ascezę, ofiarę.

 

W świętym mieście Hindusów Waranasi święte krowy są tak mądre, że poruszają się zgodnie z… kierunkiem jazdy. Hindusi uważają, że są święte, bo żywią ludzi dając im mleko. Krowy wykazują stoicki spokój i nie przejmują się dziesiątkami tysięcy pielgrzymów, którzy przybywają tu w lipcu i w sierpniu, a w szczególności w pierwszych dniach ósmego miesiąca roku, w tym szczególnym czasie dla kultu boga Sziwa.

 

Kobiety na motocyklach siedzą z tyłu, nie okrakiem – jak w Europie czy Ameryce – ale bokiem trzymając jedną ręką swojego mężczyznę za ramię. Widok mężczyzn śpiących na murkach nie jest rzadki. W nowoczesnych, nawet ładnych blokach pranie wieszane jest na poręczach balkonów lub w oknach. Inaczej niż w dawnym ZSRR czy na Malcie albo w południowych Włoszech, gdzie używa się do tego specjalnych sznurków. Na lotnisko prowadzi bardzo specyficzna droga: klepisko przechodzące w stary asfalt, aby na końcu przybrać postać solidnie wyglądającej dwupasmówki. Oczywiście drogi prowadzące do centralnego portu lotniczego w stolicy New Delhi są już całkiem nowoczesne, choć, obojętnie od pory dnia, niemiłosiernie zatłoczone, także o drugiej, trzeciej w nocy. Na lotniskach zwyczaje niespotykane w Europie: w stolicy tuż przy „bramce ” na odlotach można kupić ubrania dziecięce i dla dorosłych, a dokonać „upgrade'u” (czyli podniesienia klasy podróżowania w samolocie) można jeszcze przy wchodzeniu na pokład lub w samym samolocie, oczywiście za dodatkową opłatą

 

Kobiety za dużo płaczą”...

 

W Waranasi aż 30% mieszkańców stanowią muzułmanie. To wyjątkowo dużo, jak na mniejszość religijną, w Indiach bowiem i wyznawcy religii hinduistycznej i muzułmanie mieszkają raczej w zwartych skupiskach, stanowiąc w miastach i okręgach administracyjnych zdecydowaną większość. Wyznawcy Mahometa żyją w Waranasi od XII wieku i modlą się w aż 1400 meczetach. Świątyń hinduistycznych jest 3 600.

 

Zawody są dziedziczne. Śniady człowiek w średnim wieku, który od siedmiu lat wozi turystów hotelową bryczką, mówi mi, że robi to, co jego ojciec i dziadek. Zaznacza, że ojciec ojca, choć dosiadał słonia czy konia, to nigdy w życiu nie jechał samochodem.

 

Poziom wód uniemożliwia przemieszczenie się łódką po Gangesie i omija mnie fascynujący wschód słońca, gdy z rzeki widać dopalające się zwłoki, które zgodnie ze starą hinduską tradycją są palone na brzegach świętej rzeki. Charakterystyczne, że w tym rytuale uczestniczyć mogą wyłącznie mężczyźni. „Kobiety za dużo płaczą” ‒ mówi mi człowiek, który żyje z oprowadzania turystów po miejscach, gdzie palą się zwłoki zmarłych.

 

Medytacja za 100 rupii

 

Pod reklamą skuterów Honda i angielskim napisem: „Dziękujemy, Indie”, dwie czarne święte krowy blokują połowę drogi.

 

Downtown.Przemykam się między rikszami, przechodniami, motorami, rowerami, sprzedającymi i kupującymi oraz straganami, uważając, aby, Boże broń, nie nadepnąć na święta krowę. Młodzi wyznawcy religii hinduistycznej maszerują gęsiego, ubrani na pomarańczowo, skandujący rytmicznie: „bolbam, bolbam, bolbam”. Silni religijnym uniesieniem, ale też tym, ze zawsze poruszają się w grupie, czasem po 17, czasem po 30, czasem tylko we trójkę. Mijam żebrzących kaleków, chmarę dzieciaków. To duża sztuka poruszać się w takim tłumie. Po paru minutach mam już zakrwawione nogi. Dezynfekuję je po kwadransie, wiedząc, że trzeba wygrać wyścig z czasem i wszechogarniającym brudem. Na moich oczach święta krowa omal nie wchodzi do luksusowego sklepu.

 

Religijna medytacja przy Gangesie. Żeby ją zaobserwować, trzeba dać sto rupii (wartość niecałych 6 złotych) za „miejscówkę” na dachu budynku. W koszt wliczone jest również stare plastikowe krzesełko. Miły zapach kadzideł. Ciekawe, że podobny do tego, który znam ze świątyń katolickich. Porządku strzegą policjanci z długą bronią. Zapewne dlatego, że rząd wyciągnął wnioski z dotychczasowych zamachów islamistów, np. w Bombaju, ale też w innych miastach. Policja potrzebna jest też nie tylko w starciu z potencjalnymi terrorystami, ale też na wypadek, gdyby doszło do wybuchu paniki. To zdarza się przecież regularnie i w muzułmańskiej Mekce, ale też w samych Indiach, podczas hinduistycznych ceremonii.

 

Porównuję uliczne korki w New Delhi i Waranasi. Te w stolicy są tworzone przez auta, te w Waranasi przez riksze i motory, rzadko kiedy samochody. Skądinąd w takim tłoku rikszą znacznie szybciej jeździć niż autem. Hindusi bez przerwy trąbią, ale wypadków jest bardzo mało, jak na taki uliczny horror.

 

New Delhi - miasto 22 milionów

 

New Delhi. Jestem tu piąty raz. Drugi raz w tym roku. To miasto zawsze przytłacza liczbą ludzi i samochodów, ruchem ulicznym, który trwa bez końca, także w głęboką noc i przed świtem inaczej niż w europejskich i amerykańskich miastach. I tu też można spotkać święte krowy w samym centrum 22 milionowej aglomeracji, w stolicy drugiego, a może niedługo już pierwszego pod względem liczby ludności państwa świata. Wszędzie widzę ludzi, całe rodziny, śpiące pod mostami czy wiaduktami lub na specjalnych matach pod otwartym niebem. Jestem akurat w porze deszczowej, pierwszy raz zresztą, i widzę z okien hotelu, w pobliskim parku, mimo deszczu, a często nawet mimo ulew, ci ludzie śpią tam czy koczują, aby po szóstej rano składać swoje „łóżka” i iść w tylko sobie znanym kierunku. Wracają tu na kolejną noc.

 

Na ulicy niewielki motorower objuczony towarem o wielkości parę razy większej od niego samego. Morze aut, nie ma sekundy, aby nie usłyszeć trąbienia. Jeszcze nigdy tak blisko z hali lotniska nie widziałem startujących czy lądujących samolotów. Ale i tak pewnie bardziej zapamiętam samotnego wróbelka witającego mnie na dopiero niedawno otwartym lotnisku w Waranasi...

 

New Delhi, olbrzym, jadę drogą, która ma po pięć pasów ruchu w każdym kierunku, a więc dziesięć kawalkad samochodów, jak okiem sięgnąć posuwa się powoli, zrywami, trąbiąc, trąbiąc, trąbiąc. Ale i tak Bombaj czyli teraz Mumbai jest większy i to jest prawdziwa stolica finansowa Indii, tak jak stolicą finansową Republiki Włoskiej jest Mediolan, a nie Rzym. New Delhi, patrząc na te dziesięć pasm ruchów, kojarzy mi się z Moskwą. W Bombaju byłem przed 14 laty, sześć lat przed tragicznym zamachem terrorystów islamskich, gdy w 2008 roku zginęło co najmniej 195 osób, a 300 było rannych. Z kolei gdy Nanital, turystyczna perła u podnóży Himalajów, w której byłem przed laty, kojarzyć mi się będzie z Zakopanym. A Bangalore – bo i je zwiedzałem – chyba z Doliną Krzemową, choć tu już wyobraźnia pracuje, bo w tej amerykańskiej „kopalni” najnowszych technologii i wynalazków nie byłem.

 

Dżajpur: „Czarnecki Sahib”

 

Dżajpur. Okazuje się, że w Indiach nie tylko krowy są święte. W Rambagh Palace pawie są jak święte ptaki. Wolno im wszystko: krzyczeć, latać, gdzie chcą (w Polsce nie widziałem nigdy pawia na czubku drzewa), w zabytkowej lokomotywie czy na jej dachu. Są wielkie, majestatyczne. Na ogrodowej drodze ustępują autorowi tekstu niechętnie, za to z godnością. Stara, wysłużona lokomotywa jeździła do 2005 roku, a więc „była na chodzie” podczas mojej pierwszej wizyty w Indiach w 2002 roku. W wagonach, które jeszcze dwie dekady wstecz były w użyciu, dziś mieści się restauracja.

 

Klucz do pokoju hotelowego jest elektroniczny, ale na jego papierowej okładce czytam: „Czarnecki Sahib”. Kilkaset metrów stąd jest straszna bieda, ale angielski ogród w Rambagh Palace jest naprawdę angielski: przystrzyżone równo klomby, tak jak w Zjednoczonym Królestwie, są widoczną, ale tez pieczołowicie pielęgnowaną pozostałością po brytyjskim kolonializmie.

 

Świt w Dżajpurze i szybka jazda na lotnisko – tu nie ma pojęcia „porannych korków”,ale przed samym wjazdem do portu lotniczego stoi parędziesiąt aut: policjanci przed nami uważnie sprawdzają objuczone motorowery. I słusznie.

 

Słonie są wszędzie: na drogach, na spinkach, jako rzeźby, które podtrzymują wejście do budynku. W Ambere (to hinduska nazwa angielskiego Amber Fort) mieszają się wpływy islamskie i hinduistyczne. Muzułmanie preferują w sztuce motywy roślinne, hinduiści zwierzęta, głównie słonie właśnie .

 

Na lotnisku Dżajpurze spędzam blisko pięć godziny, bo samolot z New Delhi nie doleciał i nie mam jak dostać się do Udajpuru – a tam jest stąd tylko jeden lot dziennie przy siedmiu do New Delhi i pięciu do Bombaju. W końcu się udaje. Ląduję w Udajpurze na lotnisku Maharana Pratap. Po prawej stronie portu lotniczego pozostałości sporego muru obronnego wyrastającego z żywej zieleni pory deszczowej i zaraz świątynia Boga Sziwy. Indie wciągają...

 

xxx

 

Dopiero za piątym razem będąc w Delhi, zwiedzam Qutb związany z dynastią Mameluków. Samoloty przelatują nad wczesnośredniowiecznymi (XI-XII wiek), jak na warunki europejskie, budowlami. Nowoczesność przenika w życie dawne i odwrotnie. I takie właśnie są Indie. Tylko tak można je zrozumieć.

 

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (21.11.2016)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości